sobota, 2 lutego 2013

W poszukiwaniu niebiańskich plaż.

No i jesteśmy w Tajlandii. Po 16 godzinach lotu z tylko 2 przesiadkami i 1 godziną spóźnienia w końcu wylądowaliśmy w Azji. Od dawna zastanawialiśmy się jakie będą nasze pierwsze wrażenia, gdy w końcu postawimy stopy na tajskiej ziemi. Ja spodziewałem się świątyń na każdym kroku oraz małych Tajów biegających wszędzie dookoła. Aga natomiast nie mogła się doczekać widoku niebiańskich plaż i zwierzaków, które w Polsce można znaleźć tylko w zoo. Po przybyciu na Phuket szybko zostaliśmy jednak sprowadzeni na ziemię. I nawet nie chodzi o deszcz, który padał niemal całą noc, ale o to co zastaliśmy w Patong - pierwszej miejscowości podczas naszej podróży.

Tak wygląda nasze życie na walizkach.

Patong - to nie dla nas.

Przez większość czasu jaki spędziliśmy w Patong, miałem wrażenie, że nie opuściliśmy jeszcze Europy. W mieście więcej białych niż lokalsów, na plaży tłumy jak w Ustce w sezonie, a do tego niemal na każdym kroku knajpy bez których nie można się obejść: Mc Donald's, 7 Eleven, Hard Rock Cafe itd. Z drugiej strony nie powinniśmy się jednak dziwić, w końcu Phuket to jeden z najbardziej turystycznych rejonów w Tajlandii. Dopiero rano miasto wyglądało bardziej swojsko, gdy na ulicach po białych nie było śladu, a zaspani Tajowie na skuterach śmigali do pracy. Nawet buddyjskiego mnicha udało nam się wtedy wypatrzyć.

Klimat prawie jak w Ustce.

Trochę po tajsku trochę po irlandzku.

Na ulicach Patong rządzą turyści.

W ogóle to z tą poranną pobudką to dosyć ciekawa sytuacja. Z łóżka zerwaliśmy się bowiem o 6 rano, ale jakby się dobrze zastanowić to jeszcze 2 dni temu dla nas to była północ (po irlandzku to nawet 11 w nocy by wyszła). Bardzo dziwne uczucie, gdy człowiek kładzie się spać w okolicach 18 i wstaje chwilę po północy a za oknem już dzień się budzi. Cały czas się z tym oswajamy. Pozytyw jest jednak taki, że mamy dobre wytłumaczenie na pobudki w okolicach południa.

Podróżowanie lokalnymi autobusami z reguły wychodzi najtaniej.

Ko Phi Phi - ludna wyspa

Po dwóch dniach aklimatyzacji zamieniliśmy zatłoczone Patong na jedną z bardziej popularnych wysp - Phi Phi. Mieliśmy sporo obaw, że ta miejscówko będzie tak samo nawiedzona przez turystów jak poprzednia. Okazało się jednak, że nie było tak strasznie. Owszem było turystycznie, ale szło również znaleźć zaciszne miejsce, gdzie w spokoju można było podziwiać przepiękne widoki na zatokę. Wyspa nie jest zbyt duża w związku z czym w ciągu 2 dni udało nam się zobaczyć jej całkiem sporą część. Najbardziej zaskakujące były jednak nie krajobrazy i ludzie, a .......koty. N Phi Phi była ich cała masa (w odróżnieniu od Patong, gdzie na każdym rogu wałęsał się jakiś psiak). Szare i rude, małe i duże, miłe i wredne - do wyboru do koloru. Aż dziwne, że opuszczając wyspę Aga nie miała czworonożnego nadbagażu.

Punkt widokowy na Koh Phi Phi.

Long Boats - według Tajów kolorowe ozdoby na łodziach przynoszą szczęście.

Zima nam nie straszna.

Lokalne przysmaki.

Czilautowa plaża Tonsai

Z Phi Phi pomysł był żeby popłynąć promem do miasta Ao Nang. Piękno naszej podróży polega jednak na tym, że w każdej chwili możemy zmieniać nasze plany. Tak właśnie, działając pod wpływem chwili i wyłaniających się przed nami klimatycznych widoków, wylądowaliśmy na plaży Tonsai. Muszę przyznać, że Aga miała nosa. Działając intuicyjnie znaleźliśmy się bowiem w mekce wspinaczy skałkowych, w której panował niezwykle czilautowy klimat. Poza wspomnianymi maniakami wspinaczki, można było tam spotkać miłośników jogi, amatorów chodzenia po linie, pasjonatów zabaw z ogniem, a także hardkorów którzy w ramach oczyszczania umysłu podwieszali swoje ciała na drutach.

Na plaży Tonsai wspinaczy można spotkać niemal wszędzie.


Właściciele łódek zabijają czas w oczekiwaniu na klientów.

W pakiecie z klimatem wyspy dostaliśmy również rozkoszny domek z widokiem na dżunglę. Wszystko co miał nasz bungalow to łóżko, moskitiera i kibelek. Nic dodać nic ująć. Mało tego wody w muszli nie spuszczało się spłuczką. Aby posprzątać po sobie należało użyć plastikowego pojemnika i wodę z beczułki która stała obok. Możecie mi wierzyć na słowo, że całkiem spory był przy tym ubaw.

Drewniana chatka w dżungli.

Jeden z naszych wielu lokalnych sąsiadów.

Ponoć zostawienie takiego drewnianego penisa zapewnia rychła potomstwo. Nie wiemy tylko na co wpływa jego wielkość.

Tajskie żarcie w smacznym wydaniu.

Będąc na Tonsai spędziliśmy też kilka godzin na kajakach, dzięki czemu mogliśmy zwiedzić okoliczne plaże i jaskinie oraz z bliska przyjrzeć się niesamowitym formacjom skalnym. Jak to na kajakowych dwójkach małżeńskich było też kilka małych spięć, ale ostatecznie w humorach dotarliśmy z powrotem na brzeg. Wieczorami natomiast czilowaliśmy w lokalnym Chill Out Barze, gdzie na poduszkach z piwem w ręku, przy akompaniamencie muzyki regge i szumu fal podziwialiśmy niesamowicie gwieździste niebo. Gorąco polecamy miejscówkę wszystkim lubiącym takie klimaty. A przy okazji, jeśli ktoś lubi dobrze zjeść, to koniecznie musi odwiedzić Mamma's Chicken, gdzie serwują dobrą tajską kuchnię. Mama wie co dobre.




Pierwsze 5 dni za nami. Ciężko jeszcze jednoznacznie powiedzieć czy Tajlandia urywa dupę, ale jeśli nadal będzie się utrzymywać taka tendencja rosnąca, to za tydzień, góra dwa, powinniśmy już zacząć ciągnąć nasze szczeny po ziemi. Jak będzie, zobaczymy i napiszemy na blogu. Do następnego!!!

6 komentarzy:

  1. Haha fotka z pająkiem jest świetna:D Plaża widzę strasznie zatłoczona, także niestety to nie dla mnie. Z drugiej strony spróbowałbym swoich sił na takiej ściance:D

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej Kids, no bardzo fajne widoki , ale po co tyle ludzi??? Kiedyś na Saharze w oazie chciałem zrobić fotkę, ale się nie udało bo zjechało się pięć autokarów i co chwila ktoś właził w obiektyw. W sumie ciekawe,ciekawe a w miarę upływu czasu znajdziecie to czego szukacie. JP

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudownie,pięknie.....aż dech zapiera ,fotki exstra!Buziole kochani
    ŁaŁ....................................

    OdpowiedzUsuń
  4. Pięknie:) Ale jak zobaczyłam pierwsze zdjęcie to pomyślałam to samo co wy. Ustka w sezonie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Hmm, nie wiem kiedy byliscie w Ustce ostatni raz, bo teraz takie widoki to rzadkosc ;) Europejskie ceny powoduja ze ludziska uciekaja na poludnie Europy. Dla przykladu - kurczak z rozna o wadze dobrze wygladajacej perliczki kosztuje 28 PLN ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Yo Ziomki!

    Ze zdjęć widzę, że dotarliście do Khao Sok - idzcie koniecznie na najlepsze żarcie w Tajladnii do Rattany, to chyba było tu 8.910935,98.527375 (wklejcie do google maps).
    Spływ kajakowy rzeką to też opcja warta spróbowania tam na miejscu.

    Zazdraszczamy okrutnie!! Piotrek i Kasia

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE