niedziela, 17 lutego 2013

Bangkok po raz pierwszy.

O Bangkoku słyszeliśmy już wiele różnych opinii, często skrajnych, więc nie mogliśmy się wręcz doczekać, aby sprawdzić na własnej skórze jakie będą nasze odczucia po pobycie w stolicy Tajlandii. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się, że miasto nas przytłoczy i już na dzień dobry będziemy czuć się zagubieni jak ruda Lucky na ulicach Toronto. Okazało się jednak, że Bangkok jest o wiele spokojniejszy niż nam się wydawało i mimo niewielkich przygód udało nam się ogarnąć temat śpiewająco.

Tuk Tuk w Tajlandii to jedna z najpopularniejszych form transportu.

Zanim na dobre rozpiszę się o Bangkoku, będzie słów kilka o kolei. Tym razem nie polskiej, choć tą możecie zatrzymać w pamięci jakoś punkt odniesienia do naszych perypetii z tajskimi pociągami. Mając do wyboru podróż autobusem wybraliśmy nieco droższą opcję kolejową, argumentując to tym, że będzie okazja zobaczyć co nieco tajlandzkiego kraju z perspektywy szyn, a do tego doświadczymy czegoś nowego. O ile w pierwszym przypadku totalnie rozminęliśmy się z oczekiwaniami, gdyż podróż odbywała się nocą, o tyle w drugim przypadku niespodzianka trafiła się nam na dzień dobry. Zakładaliśmy, że nasz pociąg może być trochę opóźniony, jednak to co zobaczyliśmy na ekranie, to był lekki szok. Z 8 rozpisanych pociągów, przyjazd tylko jednego miał być planowy. Rozrzut czasowy opóźnień był dosyć mocny - od 10 minut do prawie 4 godzin. Nasz pociąg miał "tylko" 3 godzinny poślizg (zamiast o 23 mieliśmy ruszyć o po 2). Na szczęście bez większych kłopotów udało nam się przebukować bilet na wcześniej i z jedynie 10 minutami w plecy o 21 ruszyliśmy w stronę Bangkoku.

Opóźnienia w PKP to przy tajlandzkich poślizgach czasowych mały pikuś.


Adze standard nocnego pociągu przypadł bardzo do gustu.

Do stolicy dotarliśmy o 6 rano i niemal prosto z pociągu ruszyliśmy w teren, aby bliżej przyjrzeć się temu tajlandzkiemu molochowi. W ciągu weekendowego pobytu zajrzeliśmy do kilku buddyjskich świątyń (Wat Rakhang, Wat Ratchanadda, Wat Suwannaram i Wat Saket), pokręciliśmy się po lokalnych marketach (Wang Lang Market, Taling Chan Floating Market i jeszcze jeden chyba kilometrowej długości rynek, którego nazwy niestety nie poznaliśmy), a także załapaliśmy się na rejs po rzece Menam Chao Phraya. Niektórzy mogli też nas spotkać na Khao San Road oraz w Jim Tomhson House, bo tam również się zapuściliśmy. Sporo tego jak na tylko 2-dniową wizytę i pewnie normalnie ledwo byśmy się ruszali po takim maratonie. Nam z pomocą przychodziły jednak lokalne autobusy, z których pomocy dość często korzystaliśmy. Te nie dość że niesamowicie klimatyczne to jeszcze pozwalały spojrzeć na Bangkok i jego ludzi z ciekawszej perspektywy (polecamy wszystkim zwłaszcza, że przejazdy są bardzo tanie: 6-8 bahtów za autobus z klimą meksykańska tj. bez szyb oraz 11-13 za standardową klimatyzację).

Handel świecidełkami na Wang Lang Market.

Pływający Market Taling Chan.

Lokalne autobusy to póki co nasz ulubiony środek transportu.

W Tajlandii więcej niż świątyń jest chyba tylko bilbordów i zdjęć z podobiznami króla.

Gwoździem naszej wizyty miały być obchody Chińskiego Nowego Roku na Chinatown. O imprezie dowiedzieliśmy się kilka dni wcześniej, a że akurat byliśmy w okolicy nie omieszkaliśmy zobaczyć jak imprezują Chińczycy. Niestety zawiedliśmy się trochę, bo spodziewaliśmy się wielkiej parady ze smokami w rytmach tradycyjnej muzyki, a do tego na deser fajerwerków. Niestety niczego z tych rzeczy nie było nam dane doświadczyć. Wyglądało to mniej więcej tak, że setki ludzi ubranych w czerwone stroje krążyło po ulicach jakby bez celu, od czasu do czasu przystając przy którymś ze straganów, żeby skosztować chińsko-tajskich pyszności. Poruszenie wywołała dopiero tajlandzka Księżniczka, która miała przejść wśród świętującego tłumu. Pochód się jednak opóźniał więc po godzinie bezskutecznego wyczekiwania stwierdziliśmy, że nic tu po nas i ruszyliśmy w stronę domu. Mam nadzieję tylko, że nie ominęła nas najlepsza część obchodów Nowego Roku.

Szczęśliwego Nowego Roku - tym razem spod znaku Węża.



Tak jak wspomniałem na wstępie Bangkok okazał się całkiem przystępnym miastem. Nie powalił nas na kolana, ale w kilku miejscach mieliśmy okazję poczuć jego wyjątkowy klimat. Przede wszystkim miejscowe markety, a na nich my przeciskający się pośród lokalsów, pozwoliły zobaczyć jak to jest być jedynymi Europejczykami wśród tłumu Azjatów. Ponadto świątynie, tak inne od tych, które można spotkać na co dzień w Polsce lub Irlandii. Ich atmosferę najlepiej mogliśmy odczuć w mniej popularnych miejscach (Wat Ratchanadda czy Wat Suwannaram), gdzie oprócz nas zazwyczaj nie było prawie nikogo. Zupełnie inaczej, niż gdy zewsząd nadciągają zgłodniali atrakcji turyści.

W końcu udało nam się upolować mnicha.

Khao San Road zawsze tętni życiem.

Nocna panorama Phra Borom Maha Ratcha Wang (Wielki Pałac Królewski).

Takie są mniej więcej nasze odczucia po pierwszym pobycie w Bangkoku. Pierwszym, bo zapowiada się, że będzie ich co najmniej kilka. Kolejny już za tydzień. Ale zanim ponownie odwiedzimy stolicę Tajlandii, najpierw spełnimy marzenie Agi. Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, że po raz kolejny będzie ono związane ze zwierzakami. Tym razem zamarzyła sobie, aby pomóc słoniom, dlatego wybieramy się na wschód Tajlandii, gdzie przez 7 dni będziemy woluntariuszami w Projekcie Surin. Zapowiada się naprawdę wyjątkowa przygoda.

3 komentarze:

  1. Przygodo trwaj dalej !! Miło było Was poznać :) Tym bardziej zazdroszczę jak wyglądam za okno... teraz już w Polsce... sięgam wspomnieniami do dni z Tajlandii i zazdroszczę Wam możliwości podróżowania i przebywania tam dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. siemanos! rzeczywiscie ekstra to wyszlo i ciekawie bylo troche razem pojezdzic. powrot do polskiej zimy na pewno do przyjemnych nie nalezal:-) ale zaraz masz kolejny wypad wiec szybko ci to zleci. pozdrow ekipe i do uslyszenia!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie Bangkok urzekł od pierwszej chwili! Już za nim tęsknie

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE