czwartek, 29 września 2011

I znowu kusząca Kanada

Po 3 tygodniach od wyjazdu z Toronto, ponownie zawitaliśmy do Kanady. Tym razem jednak zachodniej. Wszyscy, których poznaliśmy podczas rocznego pobytu w Toronto, zgodnie twierdzili, że zachodnie wybrzeże jest o wiele piękniejsze i że nie ma chyba osoby, której nie spodobałyby się krajobrazy Kolumbii Brytyjskiej oraz Alberty, czyli dwóch sąsiadujących ze sobą prowincji kanadyjskich. Nareszcie mieliśmy okazję sami się przekonać ile w tym wszystkim jest prawdy i zobaczyć na własne oczy Góry Skaliste, Lake Louise oraz pozostałe atrakcje czekające na nas w Vancouver i parkach narodowych Jasper i Banff.


Do Vancouver dotarliśmy około północy więc wybór miejsc noclegowych był mocno ograniczony. Ostatecznie wylądowaliśmy w motelu Palms, gdzie po krótkiej pogawędce z pracującym na recepcji Ukraińcem, udało nam się wytargować bardzo przystępną cenę - $80 z wliczonym już podatkiem, który w BC wynosi 14%. Pokój, zresztą jak i cały budynek, trącił zdeksza myszką, ale spaliśmy już w gorszych miejscach więc aklimatyzacja przeszła bez większego bólu.

Po wejściu do pokoju około 2 minuty zajmuje nam zrobienie "porządku"

Rano zostawiliśmy samochód i korzystając z usług SkyTrain (takie miejscowe metro, co jeździ nad i pod ziemią) ruszyliśmy na podbój Vancouver. Pierwsze co nas uderzyło po wyjściu z kolejki, to bliskość gór. Miejscowe szczyty są praktycznie na wyciągnięcie ręki. Czegoś takiego stanowczo mi brakowało w Toronto. Niestety taka lokalizacja ma swoje konsekwencje meteorologiczne, o czym wkrótce mieliśmy się przekonać. Druga fala uderzeniowa to natomiast ilość Azjatów na ulicach. Uprzedzali nas, że Vancouver opanowali skośnoocy, ale czegoś takiego w najśmielszych wyobrażeniach się nie spodziewaliśmy. Oni są wszędzie - w sklepach, bankach, przy atrakcjach turystycznych, dosłownie wszędzie. Paradoksalnie, najmniej ich chyba było w Chinatown.


Vancouver = Chinatown

Na początek, podobnie jak w Seattle, popłynęliśmy promem, aby zobaczyć panoramę miasta z wody. W naszym mniemaniu nie wiele się ona różni od torontońskiej (pomijając oczywiście brak 553-metrowej wieży). Następnie chwilę się poszwendaliśmy po Gastown, czyli starej części miasta. Całkiem przyjemna okolica zwłaszcza, że na chodniku i ulicy nie było jakoś tłoczno. W ogóle odniosłem jakieś takie wrażenie, że Vancouver jest o wiele cichszym i spokojniejszym miastem od Toronto.

Widok na centrum miasta z North Vancouver

Zegar parowy w dzielnicy Gastown

Agi zabawy z miejscowymi

Następnie skierowaliśmy się w stronę Stanley Park, po drodze mijając centrum olimpijskie, które powstało w związku z igrzyskami zimowymi w 2010 roku. W momencie, kiedy przechodziliśmy przez przystań dla jachtów i żaglówek, dopadł nas deszcz - pierwszy od wyjazdu z Alaski. Zmienna pogoda z dużą liczbą opadów jest bardzo charakterystyczna dla tej części Kanady. Niektórzy nawet zamiast "west coast" (zachodnie wybrzeże) mówią "wet coast" (mokre wybrzeże). 2 lata spędzone w Irlandii sprawiły jednak, że taki deszczyk większego wrażenia nas nie zrobił. Resztę popołudnia spędziliśmy więc w parku Stanley'a, które jest bardzo popularną miejscówką wśród mieszkańców Vancouver. Sporo tu biegaczy, rowerzystów, psów z właścicielami, no i rzecz jasna turystów. Niemniej każdy powinien znaleźć tu miejsce dla siebie.

Znicz olimpijski w centrum Vancouver

Na wodzie też mieszkać można

Widok na miasto ze Parku Stanley'a

Wśród totemów

Na zakończenie dnia załapaliśmy się jeszcze na prywatny tour po Rogers Arenie - hali hokeistów Vancouver Canucks, a jeszcze nie tak dawno korzykarzy Grizzlies. Kręciliśmy się wokół obiektu, gdy ni z tego ni z owego jeden z ochroniarzy zaprosił nas do środka budynku. Okazało się, że jego brat jest hajtnięty z Polką i jakoś znajomy wydał mu się nasz język. Poza wiedzą na temat miasta i hokeistów, sporo też wiedział o Polsce i historii Europy. Po raz kolejny okazało się, że wszędzie czekają na nas niespodzianki.

Niespodziewana wizyta na hali hokeistów Vancouver Canucks

Ostatni dzień rozpoczęliśmy od niewielkiej przygody. Mianowicie podczas przejazdu przez centrum w stronę North Vancouver, Wojtek postanowił się przytulić naszym samochodem z jadącym na sąsiednim pasie autem. Na szczęście pojazdy wyszły z tego praktycznie bez najmniejszego zadrapania, a co się z tym wiąże i wszyscy pasażerowie. Niemniej trochę czasu zajęło nam ogarnięcie tematu (zwłaszcza dodzwonienie się do wypożyczalni i wyjaśnienie co się stało). Nadspodziewanie szybko przydało się nam pełne ubezpieczenie, które wzięliśmy wynajmując samochód - przezorny zawsze ubezpieczony.

Humorów nam jednak kraksa nie zepsuła (ani pogoda, która nadal była do bani) i po porannych perypetiach w końcu dotarliśmy do North Vancouver. Dzień chcieliśmy spędzić na bieganiu po okolicznych górkach, jednak ze względu na deszcz i zbyt duże zachmurzenie, które znacznie ograniczało widoczność, zmieniliśmy plan i wylądowaliśmy Capilano Suspension Bridge ($30 dla studentów). Jak nazwa wskazuje główną atrakcją tego miejsca był wiszący most. Ponadto można było przejść się po kładkach umieszczonych na zboczach klifów lub pobiegać po parku linowym zawieszonym w lesie deszczowym. I choć to miejsce nas nie powaliło, to bardzo fajnie można tu spędzić dzień.

Most wiszący Capilano

Cliff Walk

W małpim gaju

To by było na tyle jeśli chodzi o nasz pobyt w Vancouver. Mimo słabej pogody i samochodowej przygody miasto wywarło na mnie całkiem pozytywne wrażenie (Aga z Wojtkiem są trochę mniej entuzjastyczni w swoich ocenach). Bliskość wody i gór to główne, ale nie jedyne atuty. Niemniej teraz przenosimy się do kolejnej kanadyjskiej prowincji. Naszym celem jest Alberta i park narodowy Jasper. Do przejechanie mamy jakieś 800 kilometrów więc nie zamulamy i ruszamy w trasę. Komu w drogę temu...

5 komentarzy:

  1. ... szkło w nogę :p

    OdpowiedzUsuń
  2. przecież Wojtek to dobry kierowca:) pozdrawiamy mały i flora

    OdpowiedzUsuń
  3. spoko,spoko...to wszystko bylo ustawione!
    Chcialem sprawdzic jak dziala system ubezpieczen w ameryce i teraz juz wiemy ze mozemy jezdzic bez zadnych obaw;)))
    A dobry...to nie od dzis wiadomo...Flora wie najlepiej;D
    Wojtek

    OdpowiedzUsuń
  4. Racja przezorny zawsze ubezpieczony , a jak tak to w Allianz heehe.Pozdro ekipo!!!

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE