wtorek, 27 września 2011

Seattle Supersonics i różnorodność w Olympic NP



Tylko taki mógł być wstęp do wpisu o Seattle. Koszykówką interesuję się od zawsze, a tylko nieco później zacząłem dopingować zespół NBA właśnie z deszczowego miasta, czyli Supersonics z Shawnem Kempem na czele. Strasznie byłem zajarany wizytą w Seattle, sądziłem bowiem, że załapię się choćby na posmak tego klimatu, który tutaj panował jeszcze 3 lat temu. Wtedy to właśnie Supersonics zniknęli z mapy NBA, a ich miejsce zajął zespół z Oklahomy. Zamiast jednak załapać się na posmak, musiałem się obejść smakiem. Po drużynie bowiem nie pozostało niemal śladu. Ludzie, których wypytywałem o Kempa i zespół, uśmiechali się tylko uprzejmie, ale nie byli wstanie wskazać żadnego miejsca, gdzie mógłbym kupić koszulkę mojego idola, albo choćby najmniejszy gadżet związany z Ponaddźwiękowcami (ang. Supersonics). Jedyne, co znalazłem, to koszulka z niewielkim logo Sonicsów i napisem "F...k the Thunder" (znaczy się "J...ć Thunderów" czyli drużynę z Oklahomy). Nic to, dalej będę musiał żyć wspomnieniami.

Przed halą Key Arena, gdzie jeszcze nie tak dawno grali Sonicsi

Zanim przejdę do dalszego opisu jeszcze jedno wyjaśnienie. We wstępnych planach naszej Podróży Marzeń zamierzaliśmy wynajętym samochodem zjechać z Alaski przez Kanadę do Stanów. Okazało się jednak, że taka impreza by nas kosztowała ok 6,000 dolarów za sam wynajem auta i ubezpieczenie. Postanowiliśmy więc z Alaski samolotem dotrzeć do Seattle i stamtąd już samochodem ruszyć w dalszą część podróży. Reszta póki co pozostała bez zmian. Warto chyba też nadmienić, że przy odbiorze auta dostaliśmy mały bonus. Zamiast samochodu klasy średniej, bo taki zamówiliśmy, dostaliśmy czarnego Dodga Chargera. Masakra! I nie mówię o tym ile pali (a nie jest tak źle jakby się wydawało), ale o tym jak wygląda i jak się nim jeździ. Zajaraliśmy się jak Ferdek Kiepski na widok browarka. W końcu jaki facet nie chciał by ruszyć w podróż po stanach czymś takim.

Samochód średniej klasy w wersji amerykańskiej

Wracając jednak do Seattle, to dość pozytywnie nas zaskoczyło (pomijając wątek z Supersonics). Przede wszystkim pogodą. Spodziewaliśmy się bowiem opadów, a przez prawie całość dwudniowego pobytu mieliśmy bardzo dobrą pogodę. Ponadto bardzo fajnie spędziliśmy czas włócząc się po markecie ulicznym Pike Place. Świerze owoce i warzywa, stoiska z rybami, zatrzęsienie kolorowych kwiatów oraz przeróżnego rodzaju rękodzieła - to wszystko można było tutaj znaleźć. Miejsce warte polecenia, jeżeli kiedykolwiek będziecie w okolicy.




Kapela w wersji retro przed Starbucksem nr. 1

W trakcie dwudniowego pobytu w Seattle, załapaliśmy się również na meksykański festyn, gdzie przy latynoskich rytmach można było przegryźć tacos lub quarachę. Ponadto udało nam się zobaczyć panoramę miasta z wody (podczas rejsu promem płynącym z portu w Seattle na wyspę Bainbridge) i ze wzgórza Queen Anne. Nie powala tak jak Nowojorska, ale w porównaniu z Toronto wypada całkiem nieźle. Na koniec jeszcze, nie bez problemów, odszukaliśmy Trolla Fremont, który schował się przed nami pod mostem Aurora Bridge. Mam wrażenie jednak, że to my powinniśmy się go obawiać, a nie on nas.

Meksykańska fiesta

Panorama miasta widziana z wody

... i z lądu

2 trole rodem ze Seattle

No ale ile można spać w hotelu - choć z drugiej strony za 45 dolków za 3 osoby to aż tak nie boli. Niemniej trzeba było uciekać z miasta, bo natura czekała. Tym razem naszym celem był Olympic National Park, a dokładniej mówiąc las deszczowy w tym parku - ponoć jedyny taki las w tej strefie klimatycznej. Na kemping Heart O' The Hills (12 dolarów za noc) dotarliśmy wieczorem, więc nie pozostało nic innego jak rozbić obóz i rozpalić ognisko. W obawie przed ulewą postanowiliśmy spać w samochodzie (w końcu było nie było las deszczowy). Z ogniskiem natomiast trochę czasu nam zajęło wzniecenie ognia. Nie wiedzieć czemu, wszystkie drewno dookoła kempingu było mokre. Wygrał jednak człowiek i ostatecznie mogliśmy zabić głód pieczoną kiełbasą.


Nie tak łatwo takim drzewem rozpalić ognisko

Rano, lekko połamani po nocce w samochodzie, zawinęliśmy klamoty i ruszyliśmy w stronę Hurricane Ridge, skąd rozciągał się malowniczy widok na góry Olympic Mountains z najwyższym szczytem, górą Olympus wznoszącą się 2432m. n.p.m. Po śniadaniu ze śnieżnymi szczytami w tle ruszyliśmy na szlak, gdzie załapaliśmy się na prywatny show zwierzęcy. Podczas spaceru natrafiliśmy bowiem na stado młodych jeleni. Zwierzaki zajadały sobie trawę na zboczu góry, kompletnie ignorując przy tym obecność ludzi. Były tak blisko nas, że mało się nie posikaliśmy ze szczęścia.

Olympic Mountains

Śniadanie na wysokości 1707 metrów

Jedna z saren nawet nam przypozowała

Sarny z bliska podczas trawiastej przekąski

Uhahani jak mało kto zmieniliśmy scenerię z ośnieżonych gór na bardziej morską. Dokładniej rzecz ujmując na oceaniczną, bo wylądowaliśmy na piaszczystych brzegach Pacyfiku. Po raz pierwszy w życiu mieliśmy okazję zamoczyć ręce w Oceanie Spokojnym. Na kąpiel zabrakło trochę odwagi, gdyż fale osiągały wysokość kilku metrów. Tak szalejącego morza/oceanu dawno nie widzieliśmy. Ponadto był przypływ więc trzeba było uważać, bo poziom wody dość szybko się podnosił i podczas spaceru plażą można było zostać uwięzionym bez łatwej drogi powrotu. Nie zapuszczaliśmy się więc daleko. Poskakaliśmy trochę po wielkich kłodach, które powalone przez ocean zalegały na brzegu, chwilę spędziliśmy na patrzeniu się w wielkie fale oceanu, a następnie ruszyliśmy w dalszą drogę.

Aga w tańcu z czymś plemnikopodobnym

Powalony las zalegający na brzegu


Kolejnym przystankiem był las deszczowy przy Hoh Rain Forest Visitor Center. Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji być w takim miejscu i powiem wam, że zapiera dech w piersi. Dookoła wszystko w kolorze zielonym, ale w tylu odcieniach, że chyba nawet kobiety miałyby problem ze znalezieniem odpowiedniej nazwy (nie wspominając o facetach). Cedry jak drapacze chmur, ogromne świerki oraz inna niesamowitych rozmiarów roślinność, której w Europie raczej się nie spotyka. Ponadto, jakby mogło nam być za mało wrażeń, podczas wędrówki leśnym szlakiem, natrafiliśmy na przepięknego jelenia (ang. Roosvelt Elk). Stał na środku ścieżki i zdawało się, że czeka na nas. Mieliśmy sporo czasu, aby spokojnie móc się przyjrzeć temu dumnemu zwierzakowi. Po raz kolejny dopisało nam szczęście.

Gigantyczny świerk mający poand 500 lat (ang. Sitka Spruce)

Las deszczowy od środka


Jeleń Roosvelta w pełnej krasie

Na ostatni nocleg w Parku Olimpijskim wróciliśmy na brzeg Pacyfiku. Tak się nam tam spodobało, że jeszcze raz chcieliśmy usłyszeć szum oceanu. Był to jednak trochę inny szum od tego znanego nam znad Bałtyku. Można właściwie powiedzieć, że ocean huczał. I to dosyć głośno, a w dodatku nieprzerwanie. Lokalizacja kempingu Kalaloch też była bardzo bardzo przyjemna, tuż nad piaszczystą plażą (14 dolków za nocleg w namiocie - samemu wypełnia się druk do rejestracji, podając numer rejestracji samochodu i wybranego miejsca na namiot, a następnie z odliczoną kwotą wrzuca do skrzynki). Było trochę tłoczno, ale na szczęście wszyscy szybko poszli spać więc mogliśmy sobie w spokoju posiedzieć przy ognisku.

Wschód słońca nad Pacyfikiem

Śniadanie mistrzów


Śniadanie zjedliśmy na piasku z widokiem na Pacyfik, który tym razem był o wiele spokojniejszy. Przed opuszczeniem Parkju Narodowego Olympic, odwiedziliśmy jeszcze jeden punkt z lasem deszczowym - Quinault Rain Forest. Aczkolwiek nie był on w tym miejscu aż tak spektakularny jak dzień wcześniej. Około godziny 3 zawinęliśmy manatki i ruszyliśmy w 500-kilometrową trasę do Vancouver. Z żalem mijaliśmy położony niedaleko wulkan Mount Reiner, który przez długi czas kusił nas swoją majestatyczną sylwetką. Niestety musieliśmy sobie odpuścić to miejsce, bo gdybyśmy zatrzymywali się wszędzie, gdzie jest coś ładnego, to na pewno 3 miesiące by nam nie wystarczyły. Tak czy siak wypad do Olympic National Park był bardzo udany. W końcu w ilu miejscach na świecie można w ciągu jednego dnia spędzić poranek w górach, popołudnie nad oceanem, a wieczór w lesie deszczowym. My póki co znamy tylko jedno.


5 komentarzy:

  1. Czy to irlandzka koniczyna?:):):) Cudowne zdjęcia i niezapomniane chwile!! Pozdrawiam bw

    OdpowiedzUsuń
  2. ooo.. myslalam ze zawitacie do oregonu - tu jest jeszcze ladniej;))) no ale dobrze, ze mogliscie chociaz przywitac sie z Northwest -czyli Mt Rainier, Mt.St Helens i Mt Hood czekaja wiec na was dalej i mam nadzieje w miedzyczasie nie wybuchna;)

    OdpowiedzUsuń
  3. @bw - wiadomo ze irlandzka, tylko rosla w Olympic Parku:)

    OdpowiedzUsuń
  4. @ania_2000 - no niestety musielismy odpuscic sobie oregon, ale jesli caly stan jest taki jak Mount Rainier, to na pewno tam jeszcze kiedys wrocimy. mimo ze ze sporej odleglosci, to i tak wulkan zrobil na nas niesamowite wrazenie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE