środa, 18 maja 2011

Toronto Marathon - 42 Kilometry po raz Drugi

Dla takich dni, jak ten przedwczorajszy, warto trenować po 4-5 razy w tygodniu. Czasem w deszczu, czasem w słońcu, niejednokrotnie przy temperaturach poniżej zera (rekordowy trening miałem przy odczuwalnej -27 stopni). Kiedy ma się jasno postawiony cel, wyrzeczenia związane z jego osiągnięciem przychodzą o wiele prościej. Ostatnia prosta na finiszu oraz sam moment wbiegania na metę, to chwile które rekompensują wszystko. Radość, duma, spełnienie oraz świadomość, że nie ma rzeczy niemożliwych to uczucia, które towarzyszą maratończykom na ostatnich metrach ponad 42-kilometrowego biegu. Każdy przeżywa to na swój sposób, łzy radości czy okrzyki euforii, jednak wszyscy są świadomi, że dokonali czegoś niezwykłego. W końcu ilu spośród nas może pochwalić się, że jest maratończykiem?


O samym pomyśle ukończenia kolejnego maratonu pisałem na blogu już wcześniej TUTAJ. W tym roku przygotowania, zresztą podobnie jak w zeszłym sezonie, zajęły mi około 100 dni. W tym czasie przebiegłem 500 kilometrów (o 200 więcej niż podczas przygotowań do maratonu w Barcelonie), spędzając na treningach łącznie prawie 100 godzin. Miałem nawet plan, żeby w ramach urozmaicanie, odwiedzić każdy park miejski w Toronto. Niestety, a może stety, okazało się, że w mieście jest ich zatrważająca ilość. Zahaczyłem chyba z setkę takich miejsc, a podejrzewam, że to nawet nie była połowa. Za każdym razem podczas biegania miałem towarzysza, który nigdy nie narzekał na niepogodę czy inne niedogodności. Szczerze mówiąc, to każdą wiadomość o wyjściu przyjmował z nieskrywaną radością. Poza tym o wiele przyjemniej mi się biegało, kiedy mogłem sobie z kimś pogadać i nie miało zbyt dużego znaczenia, że był to pies. Oprócz Lucky, w mniej deszczowych treningach, towarzyszyli mi również Aga i Wojtek, koordynując moje postępy z wysokości siodełka. Dla całej trójki wielkie podziękowania, za pomoc i wsparcie, szczególnie na ostatnich metrach przed metą (do tego jeszcze później powrócę pod koniec relacji).



Dzień przed wyścigiem wybrałem się na Maraton Expo, aby odebrać swój numer startowy - 674, a także żeby pokręcić się trochę między stoiskami ze sprzętem sportowym. Udało mi się również spotkać kilka interesujących osób, z którymi zamieniłem parę słów. Między innymi miałem niepowtarzalną okazję porozmawiać z Kathrine Switzer, żywą legendą biegów maratońskich. W 1967 roku jako pierwsza kobieta oficjalnie ukończyła maraton w Bostonie (w tamtych czasach słaba płeć nie była dopuszczana do startów w maratonach, dlatego Kathrine, aby nie wzbudzać podejrzeń, do biegu zarejestrowała się jako K.V. Switzer). Warto zaznaczyć, że kobiety regulaminowo zostały dopuszczone do tej imprezy dopiero 5 lat później! Podczas rozmowy z Kathrine oraz jej mężem okazało się, że w nadchodzącym tygodniu lecą do Polski na ślub jej bratanka z Poznanianką. Interesujący zbieg okoliczności.



Miałem również przyjemność porozmawiać z innymi biegaczami, którzy przyjechali do Toronto z najrozmaitszych zakątków świata m.in Irlandii, Meksyku, Portugalii, Stanów Zjednoczonych czy Chin. Najbardziej rozbroił mnie jednak biegacz z Ontario, który ze stoickim spokojem stwierdził, że planuje najpierw przebiec odbywający się równolegle maraton w Mississaudze (miasto graniczące z Toronto), aby potem dołączyć do zawodników biegnących po ulicach Toronto i pokonać kolejny - wszystko łącznie w 6 godzin, jako przygotowanie do ultra-maratonu. Ludzie mają fantazję.


Moim zamiarem było przebiegnięcie "jedynie" 42 kilometrów. Celem, który mnie dodatkowo motywował podczas treningów, było zejście poniżej 4 godzin, czyli poprawienie życiówki o prawie 20 minut. Dzięki posiadanemu już doświadczeniu oraz szczypcie szczęścia udało mi się uniknąć jakiejkolwiek kontuzji w trakcie przygotowań, co pozwoliło mi się czuć naprawdę mocnym przed maratonem. Poprzeczka, którą sobie zawiesiłem, wydawała się więc jak najbardziej osiągalna.

Trasa maratonu wiodła ulicami Toronto oraz wzdłuż brzegu jeziora Ontario. Start biegu wyznaczono 20 kilometrów na północ od centrum miasta. Jako pierwsza, o godzinie 8, do boju ruszyła grupa ponad 6,000 pół-Maratończyków. Można powiedzieć, że jako "doświadczony" maratończyk, mniej się denerwowałem. Byłaby to chyba jednak nie do końca prawda. Zwłaszcza, że ostatniej nocy śniły mi się skurcze mięśni - dziwne uczucie, kiedy budzisz się nagle ze snu wyprostowany jak struna i starasz sobie uzmysłowić o co chodzi. Uwielbiam jednak ten stres związany z zawodami sportowymi, gdyż dzięki niemu mam świadomość, że w moim życiu dzieje się coś ważnego.


O godzinie 9 przyszła kolej na biegaczy startujących w maratonie. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że wcale nie było nas tak dużo. Później dowiedziałem się, że w biegu wzięło udział mniej niż 2,000 ludzi, z czego tylko 1,261 dotarło do mety (dla porównaniu w Barcelonie startowało ok 13,000 zawodników, a w największych maratonach na świecie w Nowym Jorku czy w Londynie bierze udział w granicach 40,000 uczestników). Kameralnego klimatu imprezie dodawała także dość nieliczna grupa kibiców wspierająca biegaczy. Częściowo winę można zrzucić na pogodę, która tego dnia nie rozpieszczała. Komu, poza najbliższymi, by się chciało wstawać w niedzielę z samego rana, kiedy na dworze wieje i pada, aby oglądać postrzelonych zapaleńców? Na szczęście deszcz i wiatr nie były zepsuły humorów zawodnikom (...ale jak się później okazało tylko do 30 kilometra).

Photo by PLTam

Pierwsze 5 kilometrów biegło mi się nad wyraz dobrze. Endorfiny, które uderzają do głowy podczas startu w Maratonie, sprawiają że chce się biec sprintem i ciężko się przed tym powstrzymać. Rewelacyjne uczucie, które sprawia, że wszystko wydaje się możliwe, a przenoszenie gór to pikuś. Zejście poniżej 4 godzin wymagało biegu każdego kilometra średnio w 5 minut i 40 sekund. Ja natomiast ruszyłem tempem poniżej 5 minut i podczepiłem się królika (pacemakera, który do czapki miał doczepione królicze uszy z informacją o czasie w jakim ukończy maraton), zamierzającego dostarczyć swoją grupę na metę w 3 godziny i 30 minut. Byłem tak podkręcony, że momentami chciałem biec nawet szybciej od niego. Trasa, która przez ponad 10 kilometrów zbiegała po lekkim nachyleniu w dół Yonge Street - najdłuższej ulicy świata, też nie pomagała biec w spokojnym, wcześniej zaplanowanym tempie. A jeszcze na 6 kilometrze czekał na mnie dodatkowy zastrzyk energii. Tu bowiem po raz pierwszy spotkałem się z moimi kibicami, Agą i Wojtkiem. Dla maratończyków niezastąpiony jest widok znajomych twarzy, które jak nikt inny potrafią pomóc w chwilach kryzysu.


Pierwszą połówkę maratonu, czyli to łatwiejsze 21 kilometrów, przebiegłem w zaskakującym czasie 1h 48m 29s. Delikatny deszcz i sporadyczny wiatr praktycznie mi nie przeszkadzały. Królik na 3:30 uciekł mi chyba po 9 kilometrze, ale już niedługo potem biegłem z kolejnym, na którego uszach widniał czas 3:40. Z moim fanklubem spotkałem się jeszcze na 12 kilometrze i właśnie na półmetku. Krótka rozmowa, kilka fotek, buziak od Agi i znów byłem w drodze - pozostało tylko 21 kilometrów do mety.


Ta część biegu prowadziła nabrzeżem jeziora Ontario. I choć powinien to być bardzo przyjemny etap maratonu, to w rzeczywistości było kompletnie inaczej. Przede wszystkim pogoda znacznie się pogorszyła. Deszcz oraz wiatr znacznie się nasiliły, w wyniku czego bieg stał się mniej przyjemny. Komu by się chciało biegać, gdy nieustannie zacina i wieje w twarz - a my mieliśmy już ponad 25 kilometrów w nogach. No ale nic przecież do mety zostało jedynie 17. Takie biegi wielokrotnie robiłem na treningach, więc nie powinno być żadnego problemu. Tak się motywowałem. Pomocne też było wspomnienie o ultramaratończyku, którego spotkałem dzień wcześniej - przecież on miał przebiec 2 maratony, czyli prawie 85 kilometrów, a ja tylko 1. Do 30 kilometra dobiegłem wspólnie z Miętusem z Poznania, który do Toronto przyjechał na wakacje. Zamieniliśmy kilka słów, dzięki czemu na moment można było oderwać myśli od drogi i pogody.


Odcinek między 30 a 38 kilometrem, to z kolej coś czego w bieganiu bardzo nie lubię, czyli fragment pętli, którym wraca się tą samą drogą. Jestem zwolennikiem biegania cały czas w nowych miejscach i nowym otoczeniu, bo inaczej dopada mnie monotonia. Podczas biegu po Barcelonie praktycznie przez cały czas mogłem cieszyć się nowymi widokami, zapominając kompletnie o zmęczeniu i trudach maratonu. Biegnąc tym samym odcinkiem, ciężko się skupić na czymś innym niż na pokonywanych kilometrach. Ponadto dopadł mnie mały głodek (Danio mu chyba jednak niestraszny). Wśród punktów regeneracyjnych na trasie, był tylko jeden z jedzeniem i to już na 18 kilometrze. Nie spodziewałem się tego, dlatego też przez cały czas wypatrywałem stolika z bananami. Ostatecznie musiałem zadowolić się żelami energetycznymi, których smak pozostawia wiele do życzenia. W głowie natomiast, nieustannie wyobrażałem sobie, że na mecie czeka na mnie soczysta Shoarma z frytkami ze Sphinxa (ale taka tradycyjna, sprzed 10 lat, zanim jeszcze zeszła na psy). Nie mogłem się opędzić od tej myśli przez kilka następnych kilometrów.

Photo by PLTam

Pamiętacie królika z 3:40 na uszach, o którym wspominałem na 9 kilometrze? Cały czas z nim biegłem. Dokładniej mówiąc to się ganialiśmy. Czasem ja mu uciekałem, czasem on mi. Zmieniali się ludzie w jego grupie, jedni nie wytrzymywali tempa i zostawali w tyle, natomiast inni, po dogonieniu ich przez królika, łapali drugi oddech i towarzyszyli mu przez jakiś czas. Wspólnie wytrwaliśmy do 38 kilometra. Miałem ochotę wyrwać mu te słuchy, kiedy stopniowo zaczęły mi się oddalać. Przez następne 2 kilometry jego uszy malały, malały, aż w końcu kompletnie zniknęły - a to królik zdrajca!

Photo by PLTam

Prawdziwy maraton zaczął się dla mnie właśnie między 36 a 38 kilometrem. I choć nie uderzyłem w ścianę, to chyba niewiele brakowało, abym się zatrzymał i resztę biegu dokończył spacerując. Moje mięśnie w lewej łydce były tak napięte, że praktycznie czułem zbliżający się skurcz. Co chwilę zerkałem przed siebie, wypatrując kolejnych znaków informujących o pokonywanych kilometrach.

36. Jeszcze tylko 6 - co to jest, pół godziny i będę miał to za sobą. 37. Gdzie jest Aga i Wojtek, czemu mnie nie wspierają, kiedy ich naprawdę potrzebuję. 38. Cholera za kilometr zacznie się podbieg. Kto to w ogóle wymyślił, aby finiszować pod górkę i to ponad 3 kilometry!! 39. Masakra. Gdzie są kibice i czemu tak leje. I co ja tu w ogóle robię. 40. O Aga. I Wojtek. I Lucky. Tego mi było potrzeba. Zastrzyk pozytywnej energii w momencie, kiedy go najbardziej potrzebowałem. Cudowne uczucie. Znów wraca pozytywne myślenie. Górka już nie jest taka straszna. 41. Już razem z Agą i Lucky (jedyne słowa, jakie do nich wtedy powiedziałem, to: "Proszę, biegnijcie ze mną już do końca, bo sam nie dam rady."). Ostatnie kilkaset metrów biegniemy trzymając się za rękę. Widząc flagę Polski, ludzie z tłumu krzyczą Poland, Poland! Nawet Lucky ma swoich kibiców, którzy ją dopingują. Ostatnie metry to nieopisana satysfakcja, że znów przekroczę linię mety. Dopiero teraz dociera do mnie, że nie dość, że uda mi się osiągnąć zamierzony cel i złamać barierę 4 godzin, to jeszcze poprawię zeszłoroczny czas o prawie 40 minut! Wpadam na metę krzycząc z radości. 3:40:58! Znów jestem mistrzem świata. Zajebiste uczucie.



Medal, który otrzymałem chwilę później, był wisienką na torcie - miał wielkość mojej dłoni, a od biegacza z Meksyku, który już kilka maratonów w życiu przebiegł, dowiedziałem się, że próżno szukać drugiego tak okazałego. Był jeszcze krótki wywiad dla trochę natrętnego pana z gazety, którego zainteresowała dedykacja umieszczona na tyle mojej koszulki. Później, gdy pierwsze emocje opadły, było już trochę gorzej. Ledwo stałem na nogach, nie mówiąc o chodzeniu, byłem głodny jak pies i trzęsłem się z zimna. Jednak przez cały czas moją bladą twarz opromieniał uśmiech - ponoć w odcieniach fioletu. Po regenerującym masażu i orzeźwiającym prysznicu, które przywróciły mnie do stanu używalności, zabrałem moją niezastąpioną ekipę wspierającą, na upragniony od 35 kilometra obiad i dalsze świętowanie. W końcu niecodziennie kończy się maraton.




PS. Ten Maraton dedykuje Tobie Mamo. To kim jestem zawdzięczam Tobie.


9 komentarzy:

  1. Normalnie się wzruszyłam :) Niesamowite doświadczenie, szkoda że taka do dupy pogoda była, to byśmy wpadli pokrzyczeć "Poland!":)))) No i gratuluję czasu!!! 40 minut, 200km więcej zrobiło chyba swoje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytalem od dechy do dechy na jednym oddechu :) Well done! pozdro z Poznania

    OdpowiedzUsuń
  3. Gratulacje Lesiu!
    Z przyjemnością czyta się Twoje relacje...a ta wzrusza szczególnie!
    Podziwiam, bo przebiec maraton to wielka sztuka...i do tego z tak dobrym czasem!
    Za rok śmiało możesz założyć słychy z napisem 3:30;)!!!
    Pozdrowienia z Madrytu!

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratuluje,

    Tomek UK

    OdpowiedzUsuń
  5. heja Lechu, strasznie sie fajnie to czyta i normalnie sie wzruszylem no.

    pozdro z Dublina,
    Lukasz

    OdpowiedzUsuń
  6. szacunek od maratończyka z Poznania:) mały i flora

    OdpowiedzUsuń
  7. No, no podziwiam i zazdroszczę hartu ducha i kondycji .Gratuluję.Nie była to co prawda samotność długodystansowca ,bo w trudnych chwilach ,, asystenci" byli Twoimi dopalaczami, ale ponieważ sie przyznałeś będzie Ci odpuszczone...Pozdrawiam jp

    OdpowiedzUsuń
  8. Wspaniale, gratuluje i jaka piekna intencja. pozdrawienia
    Grazyna1

    OdpowiedzUsuń
  9. serdeczne dzieki za gratulacje i mile slowa.

    jeszcze na poczatku tego tygodnia czulem w nogach ten maraton a zwlaszcza czas ktory zrobilem. teraz sobie cziluje na hamaku ale pewnie znow wkrotce wyjde na przebiezki z Lucky i pewnie znow zaswita mi glowie jakis pomysl na miare Foresta Gumpa - ta choroba wydaje sie byc nieuleczalna:)

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE