środa, 10 lipca 2013

Orangutan znaczy Człowiek Lasu.

Na Borneo przylecieliśmy w poszukiwaniu niezwykłej natury. Park Narodowy Tunku Abdul Rahman w pobliżu Kota Kinabalu był całkiem dobrym wstępem, ale ostrzyliśmy sobie zęby na trochę więcej. Przede wszystkim marzyło nam się zobaczenie orangutanów żyjących na wolności. Na całym świecie są tylko 2 miejsca, w których można spotkać te niezwykłe zwierzaki w ich środowisku naturalnym. Pierwsza lokalizacja to Indonezyjska Sumatra, a druga to właśnie Borneo. Niestety ingerencja człowieka sprawia, że z każdym rokiem ich populacja maleje. Już teraz gatunek tych małp jest poważnie zagrożony. Musieliśmy się więc śpieszyć, bo niewykluczone, że już wkrótce orangutany pozostaną tylko wspomnieniem.


DNA orangutanów w 97% pokrywa się z ludzkim.

Głównym miejscem, w którym turyści mogą z bliska oglądać orangutany jest Sepilok. Zanim tam jednak dotarliśmy, spędziliśmy jeden dzień w Sandakan, gdzie na dzień dobry przytrafiła nam się ciekawa przygoda. Autobus, którym jechaliśmy z Kota Kinabalu, dotarł na dworzec coś około 23. Jedna z głównych zasad podróżowania brzmi, aby nie pałętać się po dużych miastach nocą i to zwłaszcza z plecakami. Niestety dwójka dostępnych taksówkarzy na postoju autobusu zażyczyła sobie jakichś chorych cen, więc stwierdziliśmy, że złapiemy kogoś po drodze. Jak na złość jednak wszystkie taksówki, które nas mijały były już zajęty. Ponadto droga, którą szliśmy nie należała do najjaśniejszych, więc był lekki dreszczyk emocji. I kiedy straciliśmy nadzieję, że kogoś w końcu złapiemy zatrzymała się....3-ka Malezyjczyków chińskiego pochodzenia. Oznajmili nam, że mieli nas na oku od kilku minut i trochę się o nas bali, bo dzielnica w której się znajdowaliśmy nie była za ciekawa. Szybko zapakowali nas oraz nasze bagaże do samochodu, a następnie podrzucili do centrum miasta opowiadając co nieco o sobie. Zanim odjechali upewnili się jeszcze, że hotel który wybraliśmy jest ok. Bardzo pozytywna rodzinka.


W Sandakan poza opisaną historyjką nic szczególnego się nie wydarzyło. Jedyna rzecz godna uwagi to paczka ze zbędnymi rzeczami, którą wysłaliśmy do Polski. Trzeba było odchudzić trochę plecaki, bo ze sprzętem z treku w Himalajach i magnesami Agi ważyły chyba tonę. Tak na marginesie za 10-kilową przesyłkę morską z ubezpieczeniem zapłaciliśmy 60zł. Mam wrażenie, że taka paczka ze Słupska do Poznania kosztowałaby więcej. Trzeba jeszcze tylko poczekać 3 miesiące i zobaczyć czy wiozący ją statek dotrze do celu.

W Sandakan po raz pierwszy jedliśmy płaszczkę. Bardzo dobra, ale szału nie było.

Wróćmy jednak do orangutanów. Osoby chcące je na 100% zobaczyć udają się do Sepilok, gdzie znajduje się sanktuarium tych zwierzaków. Ośrodek zajmuje się osobnikami, które pod wpływem szkodliwej działalności człowieka nie były zdolne do życia w środowisku naturalnym. W teorii po długiej rehabilitacji zostają one wypuszczone na wolność, gdzie powinny same sobie dawać radę. W rzeczywistości jednak, placówki tego typu praktycznie w ogóle nie spełniają swojej misji, przestawiając się głównie na działalność turystyczną. Smutne, ale prawdziwe. Z tego powodu do Sepilok jechaliśmy z dość mieszanymi uczuciami. Na miejsce dotarliśmy o 9 rano w sam raz, aby obejrzeć godzinne karmienie małp. Niestety na miejscu przeżyliśmy dość wielkie rozczarowanie. Nie dość, że pokaz trwał ledwie 30 minut (mimo że orangutany dopisały), to na dodatek zaraz po jego zakończeniu musieliśmy opuścić teren centrum. Pracownicy tłumaczyli się tym, że ścieżki dookoła sanktuarium były chwilowo niedostępne, w związku z czym karmienie zwierzaków to jedyna dostępna atrakcja. Nie mogliśmy sobie nawet posiedzieć i w ciszy popatrzeć na to co robią małpy. Brak słów.

Karmienie zwierząt w Sepilok - atrakcja budząca wiele wątpliwości.

Makak vs. Orangutan

Na szczęście mieliśmy w zanadrzu plan B. Właściwie plan B był planem A, ale z racji lokalizacji zaczęliśmy od wizyty w smutnym Sepilok. Do Sukau, gdzie czekała na nas prawdziwa natura, było niecałe 200 kilometrów. Autobus miał być dopiero za godzinę więc stwierdziliśmy, czemu by nie spróbować autostopu. Parę razy się już do tego przymierzaliśmy, a teraz w końcu była idealna okazja. Aga zabrała się za wypisywanie kartki z celem naszej samochodowej podróży, a ja zacząłem się wdzięczyć na poboczu. O skuteczności moich działań może świadczyć fakt, że Aga nie skończyła nawet pisać Sukau, a już jechaliśmy malezyjskim Protonem ku przygodzie. Całą trasę pokonaliśmy w towarzystwie 3 różnych kierowców: młodego przedstawiciela handlowego, ojca z dzieckiem którzy ni w ząb nie gadali po angielsku oraz nauczyciela, który za podwózkę chciał nas skasować (opamiętał się, gdy przybliżyliśmy mu ideę autostopu).

Podróż za dwa uśmiechy.

Kokosy i banany na Borneo są na wyciągnięcie ręki.

Waran w poszukiwaniu słońca i spokoju wejdzie chyba wszędzie.

W Sukau spędziliśmy 2 dni. Zatrzymaliśmy się w homestayu (zamiast w hotelu czy hostelu nocleg i posiłki przygotowywane są przez lokalsów w ich domu) i pomijając małe porcje jedzenia był to całkiem dobry wybór. Najważniejsze jednak, że zobaczyliśmy tutaj to, po co przylecieliśmy na Borneo - dzikiego orangutana. Tylko jednego i dosyć daleko, ale tak naprawdę było to o niebo prawdziwsze przeżycie niż widok nawet kilkunastu małp w Sepilok czy jakimkolwiek innym zoo. Poza tym mieliśmy okazję podpatrzyć z bliska cała masę innych zwierzaków. Podczas 2 przejażdżek niewielką łódką trafiliśmy na makaki, nosacze (tj. małpy proboscis), czerwone langury, warany, hornbile (po naszemu zwanymi dzioborożcami) oraz inne tropikalne ptaszory, których nazwy nie pamiętamy. Do "kolekcji" zabrakło na jedynie słoni i nosorożców, ale te widzieliśmy już wcześniej w Tajlandii i Nepalu, więc żalu nie było.

Aga w swoim żywiole.

Małp w Sukau mieliśmy do wyboru do koloru.

Małpy, tak jak niektórzy ludzie, też dbają o higienę..

Kapitan naszej łódki, gospodarz homestaya, przewodnik wycieczki i nadworny kucharz.

Bez wątpienia Wizyta w Sukau, a przede wszystkim rejs po rzece Kinabatangan, był tym czego przede wszystkim szukamy w podróżach. Kontakt z przyrodą w czystym wydaniu, to to co nas kręci najbardziej. Szkoda tylko, że co raz trudniej takie miejsca znaleźć.

2 komentarze:

  1. jeżeli 97% DNA ginącego gatunku orangutana odpowiada DNA człowieka to te 3% różnicy dzieli nas od tego samego losu ...

    OdpowiedzUsuń
  2. My mieliśmy przyjemność takie zwierzęta oglądać w trakcie wycieczki na Wyspy Karaibskie. Żonka trochę się bała orangutana, ale ja miałem okazję go dotknąć i nie czułem złych intencji. Super sprawa, nie zapomnę do końca życia.

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE