czwartek, 11 kwietnia 2013

W stronę birmańskich plaż.

Podróżowanie po Azji może być relatywnie łatwe, lekkie i przyjemne. Może jednak dostarczać również skrajnie negatywnych emocji. Wiele zależy czym i gdzie będziemy się przemieszczać. Po 5 dniach obcowania z naturą nad jeziorem Inle postanowiliśmy skoczyć na birmańską plażę, aby się trochę pobyczyć i podładować akumulatory na dalsze wojaże (tak, wbrew pozorom, dłuższe podróżowanie może być męczące). I właśnie ten skok na zachodnie wybrzeże Birmy był dla nas ekstremalnym doświadczeniem, które nawet gdybyśmy nie chcieli i tak zapamiętamy do końca życia.


Nasze komunikacyjne perypetie zaczęły się dość spokojnie, bo od 30-minutowej przejażdżki truckiem z Nyaung Shwe do stacji autobusowej w Heho. Trzeba jednak dodać, że jeszcze zanim rozpoczęliśmy bus tripa, mieliśmy już w nogach 2-dniowe zmęczenie po trekingu w górach i proporcjonalnie tyle samo brudu na sobie, gdyż po powrocie z gór ledwie znaleźliśmy czas, aby zjeść małą przekąskę.

Autokar do Yangon sam w sobie był całkiem przyjemny - no może poza Ryanairową ilością miejsca na nogi. Stylu dodawała mu lokalna muzyka dudniąca z głośników chyba na całą wiksę. Momentami miałem wrażenie, że razem z nami jedzie wycieczka przygłuchych (tudzież głuchych) Birmańczyków. Po kilku godzinach jazdy, na nasze szczęście kierowca się opamiętał i zmienił kanał na jakiś serialowy. Dokładniej mówiąc puścił jakąś operę mydlaną w stylu Klanu, którą większość pasażerów chłonęła niczym niczym losowanie numerów totolotka. No ale przynajmniej tym razem nie mieliśmy problemów z zaśnięciem.

Uśmiech z twarzy Agi zniknął równie szybko jak się pojawił. A może nawet szybciej.

Do stolicy Birmy - Yangon dotarliśmy o 6 rano, po 13 godzinach jazdy. Stąd mieliśmy złapać kolejnego busa, który bezpośrednio miał nas dowieźć na plażę w Chaung Tha. Okazało się jednak, że autobus odjeżdża z innego dworca i aby tam dojechać musieliśmy skorzystać z usług jednego z wielu niezwykle natrętnych taksówkarzy. Nie tracą więc czasu, razem z parką Anglików zakręconych podobnie jak my, po 40 minutach lawirowania ulicami stolicy zameldowaliśmy się na stacji - tym razem już prawidłowej. Niestety ostatni bezpośredni autobus, i chyba jedyny, odjechał już jakieś kilkanaście minut temu. Była jeszcze jednak opcja awaryjna - zawsze mamy w zanadrzu parę alternatywnych rozwiązań. Plan B zakładał 5h przejażdżkę do Pathein, a stamtąd już żabim skokiem do upragnionego celu. Znów w pośpiechy załadowaliśmy się do autokaru i razem z lokalsami ruszyliśmy na zachód. Przy kupowaniu biletów sprzedawca biletów zapewnił nas, że nasz pojazd wyposażony jest w klimę. Otóż takowa była, tylko nie działała. Prosta lekcja na przyszłość - trzeba umiejętniej zadawać pytania.

Lokalne autobusy przewiozą wszystkich i wszystko - nawet gdy wydaje się, że nie ma już miejsca.

Na birmańskiej plaży też można znaleźć oryginalny transport.

Po 4.5h dość znośnej przejażdżki zajechaliśmy na miejsce, czyli dworzec autobusowy w Pathein. Przynajmniej tak nam się wydawało, bo kierowca oznajmił, że to nasza stacja. Miejsce wyglądało jednak bardziej jak rogatka miasta, a do tego w zasięgu wzroku nie było żadnego autobusu. Dodatkowo zostaliśmy obskoczeni przez miejscowych taksówkarzy, którzy za jakieś kosmiczne pieniądze wyrywali się by zawieźć nas na plażę. Gdy spytaliśmy się jednak, gdzie możemy złapać busa odparli krótko, że stąd takowe nie jeżdżą. Tego było już za wiele. Momentalnie dopadliśmy kierowcę naszego busa z Yangon, który zbierał się już do odjazdu i zaczęliśmy się dopytywać gdzie my do cholery jesteśmy, bo to nie wygląda jak miejsce, do którego miał nas zawieźć. Chłop momentalnie zapomniał angielskiego i głupią miną osoby złapanej na gorącym uczynku zaprosił nas ponownie na pokład. Normalnie cuda na kiju.



Po kolejnych 30 minutach zostaliśmy dostarczeniu na miejsce. Nadal nie był to dworzec, ale tym razem przynajmniej mogliśmy złapać stąd kolejny transport. Zresztą po 20 minutach pojawił się nasz krążownik szos. Takim cudeńkiem techniki jeszcze nie jeździliśmy. W ogóle cud, że się do niego załadowaliśmy, bo ludzie w środku ściśnięci byli do granic możliwości. Przynajmniej tak nam się wydawało. Później w drodze, w kulminacyjnym momencie wsiadania i wysiadania doliczyłem się 60 osób siedzących (50 wewnątrz pojazdu i 10 na jego dachu, a do tego wszyscy), mimo że miejsc było tylko 30. Ścisk, głośna muzyka, smog i kurz z ulicy, a jakby tego było mało kręta pagórkowata droga. Wesoły autobus na stromych podjazdach momentami pędził nie więcej niż zawrotne 5km/h, a obok szedł pan, który w razie bardzo prawdopodobnych problemów z hamulcami podkładał pod koła drewniany klocek tak, abyśmy wszyscy nie stoczyli się gdzieś w dół do rowu. Dodatkowej pikanterii dodawały wąska jezdnia, na której ledwie mieścił się nasz lekko stary autobusik. Co rusz to jedna to druga strona pojazdu lądowała kawałek za daleko i nasze serca zaczynały szybciej bić. Raz nawet nasz birmański beczkowóz z ludzkim inwentarzem zachybotał się tak dziwnie na jednym z zakrętów, że nawet miejscowi westchnęli z ulgą, gdy wszystkie koła znów dotknęły podłoża. My warstwę potu i brudu mieliśmy już taką, że chyba jednym mydłem nie szło by tego domyć. Podróż trwała dla nas wieczność, albo i trochę dłużej. 30 kilometrów jechaliśmy 2 godziny, a upragnione morze powitaliśmy tylko jęknięciem radości. Na więcej brakowało nam sił. Po 23 godzinach 4-kołowej mordęgi w końcu byliśmy na miejscu - słoneczna plaża w Chaung Tha.

Plażowe wysypisko śmieci.


Jak to jednak w bajkach bywa na dobre zakończenie trzeba było jeszcze trochę poczekać. Okazało się bowiem, że i owszem plaża jest, ale trafniejszy byłby opis: syf, kiła i mogiła. Nie zrozumcie mnie jednak źle, miejsce samo w sobie było ładne, tylko to, co zrobili z nim ludzie to jakaś pomyłka. Przez moment sądziliśmy, że pomyliliśmy adres z jakimś wysypiskiem śmieci. Plastiki, puszki i resztki jedzenia walały się wszędzie. Plaża służyła wszystkim jako wielki śmietnik. Nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Całe szczęście, że ktoś wpadł na genialny pomysł, aby jeden z hotelików przenieść poza "kurort", z dala od tego całego sajgonu, a my ślepym trafem załapaliśmy się na ostatni dostępny domek (jeśli komuś nie zależy na bliskości miasta, a do tego lubi spokój to śmiało możemy polecić hotel Hill Garden. Tego nam dokładnie było trzeba. Cisza, czysty kawałek plaży praktycznie bez ludzi (tylko jedna rura najprawdopodobniej kanalizacyjna dodawała wątpliwego klimatu kąpielom w morzu) i miłe towarzystwo innych podróżników. W takich warunkach nietrudno regenerować siły na dalsze wojaże. Właśnie na słodkim leniuchowaniu, spacerach po plaży i kosztowaniu całkiem niezłych jak na Birmę posiłków minęły nam 3 beztroskie dni. Rzeczywistość mogła poczekać.

Czilowania czas.

2 komentarze:

  1. HEJ.FAJNIE WAS ZNOWU CZYTAĆ.Takie odnoszę wrażenie z tych kilku reportaży z Azji południowo-wschodniej iż coraz dotkliwiej przebija się obraz zdewastowanej natury zamiast dzikiej nieposkromionej przyrody??? Czyżby prawdziwy obraz raju utraconego można spotkać już tylko w ,,cywilizowanych" parkach narodowych Alaski ,Canady, Australii czy Nowej Zelandii?? jp

    OdpowiedzUsuń
  2. No może nie do końca zdewastowanej, albo przynajmniej nie wszędzie. Birma w porównaniu z tym co widzieliśmy w USA i Kanadzie (w Australii i Nowej Zelandii jeszcze nie mieliśmy okazji odwiedzić) na pewno wypada bladziutko. Zresztą nawet na tle Tajlandii prezentuje się gorzej.

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE