sobota, 16 marca 2013

Czerwone zachody nad Inle Lake.

Jezioro Inle Lake wyobrażaliśmy sobie jako ciche miejsce, gdzie będzie można się trochę zrelaksować na zacisznej plaży, popływać w chłodnej wodzie i pobyć na łonie natury. Rzeczywistość okazała się jednak trochę inna. Plaż w ogóle nie było, ciszę skutecznie zakłócały niezliczone łodzie motorowe, które non stop obwoziły turystów, a ewentualna kąpiel wiązała się z pewnym toaletowym ryzykiem, tonącym na dnie jeziora. Nie oznacza to jednak, że od razu chcieliśmy stamtąd uciekać. Miejsce, mimo wspomnianych wyżej minusów, okazało się bardzo wyjątkowe, a pobyt tutaj na pewno będziemy długo wspominać. Pozytywnie!


Do Nyaung Shwe, miejscowości wypadowej na Inle Lake, dotarliśmy podobnie jak do Bagan, czyli w środku nocy. Tym razem jednak nie byliśmy już tym faktem tak zaskoczeni jak za pierwszym razem. Zresztą okazało się, że autobusem jechali z nami nasi znajomi studenci z Singapuru, więc o miejsce na nocleg mogliśmy być spokojni. Po kilku nieudanych próbach udało nam się znaleźć łóżko w 4 Sisters Hotel, gdzie za 20$ mogliśmy się przekimać w pokoju jednej z sióstr. Mimo braku standardu i wspólną toaletą z resztą domowników, postanowiliśmy tam zostać przez 4 noce. Siostry do naszego portfela trafiły prosto przez żołądek, bo trzeba przyznać, że jedzenie serwowały pierwsza klasa (czyt. jak na kuchnię birmańską).

Studencka sesja obiadowa.

Lokalne smakołyki.

Inle Lake to malownicze jezioro położone pomiędzy górami w Shan State. Znane jest ono przede wszystkim z pływających wiosek oraz rybaków, którzy stosują dość nietypową technikę wiosłowania. Mianowice stają oni na jednej nodze, a drugą oplatają wokół wiosła, by w ten sposób ułatwić sobie poruszanie łódką. Głównym powodem stosowania takiego rozwiązania są rośliny pływające po powierzchni jeziora, które z pozycji siedzącej nie byłyby widoczne. Pierwsze 2 dni postanowiliśmy spędzić na wodzie, by móc bliżej przyjrzeć się, jak to wygląda w praktyce. Na początek zostaliśmy "zaatakowani" przez podróbkę rybaka, który zamiast łowić ryby, tylko pozował do zdjęć, oczekując w zamian zapłaty. Ta szybka lekcja dała nam do myślenia i później skupiliśmy się tylko na oryginałach.

Turystyczna "podróbka" rybaka.

Dla porównania kilka "oryginałów".



Wypożyczenie łodzi na cały dzień (około 20,000 kyatów na 4-5 osób), od wschodu do zachodu, to najlepszy sposób na przyjrzenie się z bliska życiu ludzi zamieszkujących jezioro. Wspólnie ze znajomymi studenciakami przez około 12 godzin mogliśmy bliżej poznać ich kulturę i zwyczaje. Czasem było jak w skansenie (fabryka tkanin z kwiatów lotosu czy wytwórnia wyrobów z żelaza), a czasem bardziej naturalnie (lokalny market oraz rozmowa z niezwykle ciekawskim mnichem). Najbardziej interesujące było jednak samo poruszanie się pomiędzy pływającymi wioskami, gdzie wszystkie domy stały na palach zanurzonych w wodzie. Nawet ogrody warzywno-owocowe unoszą się na wodzie, dzięki czemu nie grozi im zalanie w porze mokrej. Niesamowite jak ludzie potrafili przystosować się do warunków które podyktowała im natura.

Wioska na wodzie. Jedynym sposobem, aby się do niej dostać, jest skorzystanie z łódki.

Papierosowa cepelia.

Pływające ogrody warzywne.

Po 2 dniach spędzonych na łódce, mimo iż w większości spędziliśmy je w pozycji siedzącej, czuliśmy się trochę zmęczeni. Postanowiliśmy więc sobie odpocząć i dlatego wynajęliśmy .....rowery (1,500 kyatów za sztukę na cały dzień). Odpuściliśmy sobie jednak maratony dokoła jeziora, skupiając się tylko na jego wschodnim wybrzeżu. Podobnie jak wcześniej była to doskonała okazja żeby przyjrzeć się życiu ludzi na wsi. Mimo trudów pracy, zazwyczaj uśmiechali się oni od ucha do ucha, często pozdrawiając nas birmańskim mingalabar (tj. cześć).




Po łódce i rowerze, przyszła pora na buty trekkingowe. Ostatnią część pobytu nad Inle Lake postanowiliśmy bowiem poświęcić na spacery po górkach. W tym celu musieliśmy wynająć lokalnego przewodnika (50,000 kyatów za 2 dni), który miał nas poprowadzić poprzez górskie wioski na jeden z okolicznych szczytów. Kombinowaliśmy żeby połazić sobie sami, aczkolwiek nie udało nam się dostać żadnej mapy, a bez tej mogło by być różnie, bo niektóre ścieżki pojawiają się tu i znikają bez żadnej zapowiedzi. Przed opuszczeniem Nyaung Shwe zaopatrzyliśmy się jeszcze w balony, które później zjednywały nam napotkane dzieciaki - mała rzecz, a ile radości.

Jedna z górskich wiosek mijanych podczas trekkingu.

Balony bardzo skutecznie zjednywały nam napotykane dzieciaki.


Spacer w pełnym słońcu tylko na początku był uciążliwy. Wraz ze wzrostem wysokości powietrze robiło się przyjemniejsze, choć i tak regularnie robiliśmy cieniowe postoje. Pierwszy posiłek zjedliśmy w wiosce Nan Nwet w towarzystwie lokalsów - to znaczy my jedliśmy a oni patrzyli. Rozmowa też się za bardzo nie kleiła, bo nasz przewodnik gdzieś zniknął, a bez niego chyba tylko na migi byśmy mogli się dogadać. Kolejny przystanek okazał się naszym miejscem noclegowym. Był to niewielki klasztor w wiosce Yin Pyar, nad którym pieczę sprawował starszy mnich. Po krótkiej wymianie uprzejmości nasz gospodarz wrócił do swoich zajęć, a my ulotniliśmy się na górkę skąd mogliśmy podziwiać nienaturalnie czerwony zachód słońca.


Mała przekąska w towarzystwie lokalsów.

Nocleg w klasztorze.

Rano po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę powrotną. Jeszcze przed wyruszeniem na trekking, po cichu liczyliśmy na to, że będziemy zasypywani przez naszego przewodnika miejscowymi ciekawostkami. Owszem coś tam się dowiedzieliśmy, jednak przez cały czas to my musieliśmy się wykazywać pytaniową inicjatywą. Szczególnie zainteresowały nas niewielkie pożary, które co chwilę mijaliśmy. Warto jeszcze zaznaczyć, że był środek pory suchej, na dworze temperatura dochodziła do 40 stopni, a ostatni deszcz widziano tu kilka tygodni (może miesięcy) temu. Otóż okazało się, że jest to zwykłe wypalanie trawy, które rzekomo lokalsi mają pod kontrolą. Gdy spytaliśmy się w jaki sposób nad tym panują, przewodnik ze spokojem oświadczył, że liczne ścieżki szerokości nie większej niż pół metra zapewniają zaporę nie do przejścia dla ognia. Już nie mogę się doczekać chwili, kiedy wrócę do Polski i przekażę to innowacyjną metodę naszym chłopakom ze straży.

"Kontrolowane" wypalanie trawy.

Z naszym przewodnikiem po skończonym trekkingu.

Z trekkingu wróciliśmy o 16 i na pełnej świeżości, bo nie było czasu ani miejsca by się ogarnąć, musieliśmy łapać nocny autobus jadący w kierunku plaży. Ledwie zdążyliśmy trochę podjeść, a już pędziliśmy niepowtarzalnymi birmańskimi drogami w stronę kolejnej przygody. Ta podróż zasługuje na osobny wpis więc na tym skończę moje wypociny, a wy będziecie musieli się uzbroić w cierpliwość.

2 komentarze:

  1. Extra Super to wygląda w opisie i na bezzapachowych oraz wyretuszowanych fotografiach. Trochę zmienia to obraz jaki odniosłem z bezpośredniej smutnej relacji Agi. W końcu to przygoda.Zastanawia mnie przewijający się wątek zanieczyszczenia środowiska.To już nie jest ta dzika nieskażona przyroda?? JP

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajnie się Was czyta!
    Dzięki za praktyczne informacje - mam nadzieję, że niebawem będziemy mogli z nich skorzystać ;))

    Szerokiej drogi!

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE