sobota, 9 marca 2013

Szok kulturowy w Birmie

Już pierwsze godziny po przylocie do Birmy (obecnie zwanej Myanmar - my dla ułatwienia czytającym pozostaniemy przy wersji używanej w Polsce) zwiastowały, że wizyta w tym kraju będzie inna od dotychczasowych. I nawet nie chodzi o to, że na lotnisku zostaliśmy zaatakowani przez kilkunastu taksówkarzy, którzy niemal siłą, popychając nas na zmianę, próbowali doprowadzić do swoich samochodów. Dość podobne sytuacje zdarzały się już bowiem w Meksyku, a nawet w Kanadzie. Mam na myśli to, co zobaczyliśmy po wyjściu na zewnątrz po kontroli paszportowej. Przez dłuższą chwilę nie mogliśmy się oprzeć wrażeniu, że jakimś cudem przenieśliśmy się w czasie. To był chyba tak zwany szok kulturowy.

Mingalabar Myanmar

To, co od razu co rzuca się w oczy to stare samochody jeżdżące po ulicach. W Polsce niby też jest sporo starych, ale w Birmie chwilami można się poczuć jak w muzeum motoryzacji. Mało tego, te wszystkie wiekowe samochody mają kierownicę po prawej stronie, czyli tak jak w Irlandii czy Wielkiej Brytanii, ale kierowcy ani myślą jeździć po lewej stronie jezdni. Wszystko w skutek zmian, które nastąpiły po odzyskaniu przez Birmę niepodległości z rąk Brytyjczyków, gdy nowa władza postanowiła zmienić organizacją ruchu na prawostronną. Sęk w tym jednak, że zdecydowana większość samochodów to auta sprzed tych zmian lub sprowadzane z Indii. W autobusach z kierownicą po prawej stronie zawsze obecna jest jeszcze jedna osoba, które siedzi lub stoi po lewej stronie i ogarnia drogę, patrząc czy można bezpiecznie wyprzedzać - istny cyrk na kółkach.

Połączenie mini wywrotki z traktorem.


60 osób w autobusie z 30 miejscami. Jakby ktoś mi o tym powiedział to bym pewnie nie uwierzył.

Zresztą już podczas podróży z lotniska spotkała nas mała przygoda. Mniej więcej w połowie drogi, w naszej taksówce bowiem strzeliło coś w zawieszeniu i lekko zarzucani na boki zatrzymaliśmy się na środku dwupasmowej trasy. Możecie wyobrazić sobie nasze zdziwienie mieszające się z lekkim przerażeniem. Dobrze, że w porównaniu do Europy ilość samochodów w Birmie jest naprawdę znikoma i ruch na tej trasie był nieduży. Trzeba przyznać, że kierowca naszego vana całe zdarzenie przyjął nadspodziewanie spokojnie, a znalezienie nowego transportu na nasze szczęście zajęło mu niewiele czasu. Stąd już bez dodatkowych niespodzianek udało nam się dotrzeć do Mandalay.

Panowie taksówkarze oceniają szkody.


Night Riders z Mandalay.

Tutaj, na ulicach Mandalay, przeżyliśmy kolejny szok. Zatrzęsienie skuterów, hałas jak na placu budowy, wszędzie pełno kurzu, a do tego niezwykle uśmiechnięci ludzie. Na dodatek prawie wszyscy chłopcy i mężczyźni ubrani byli w coś, co do złudzenia przypominało spódnice i żuli jakieś czerwone cholerstwo (później doczytaliśmy, że to cholerstwo zwie się betel nut i ulubioną używką Birmańczyków), przez które można było odnieść wrażenie, że mają oni buzie pełne krwi. Kobiety natomiast, wymalowane na twarzy pastą thanaka, zasuwały po ulicy z koszami na głowie, rzadko przy tym pomagając sobie rękoma. Jakby tego było mało to w większości mijanych lokalnych restauracji obsługa była dosłownie dziecięca (tak na oko mieli od 7 do maksymalnie 15 lat). Naprawdę ciężko opisać to słowami. Niesamowity klimat Mandalay utrzymywał się również po zachodzie słońca, gdy okoliczne ulice zalewała ciemność - próżno tu bowiem szukać latarni (tylko ważniejsze skrzyżowania i niektóre knajpy oświetlone były jarzeniówkami). Do tego co drugi kierowca skutera zasługiwał na miano "night ridera", bo mimo nocy twardo zasuwał przez miasto bez najmniejszego choćby oświetlenia. Z wrażenia ciężko nam było zasnąć. A to zaledwie był pierwszy dzień pobytu w Birmie.

Mimo uśmiechu na twarzy, raczej smutne, że dzieci pracują od najmłodszych lat.

Birmanka umalowana thanaką i Birmańczyk z tygodniowym doświadczeniem.

Internet w Birmie jest na wagę złota.

W trakcie kolejnych dni powoli zaczęliśmy oswajać się z nową rzeczywistością. Niemniej na każdym kroku ciągle czekało na nas wiele niespodzianek. Wyjście na miejscowy rynek, podróż lokalnym środkiem transportu czy obiad kupiony na ulicy - niby wszystkiego doświadczyliśmy już w Tajlandii, aczkolwiek tutaj te same rzeczy odbieraliśmy zupełnie inaczej. Mandalay zrobiło na nas ogromne wrażenie (pozytywne, a także w paru przypadkach negatywne), ale zdaję mi się, że dużą rolę odegrał tu fakt, iż było to pierwsze miasto odwiedzone w Birmie.

Pałac w Mandalay.

Chapati z ziemniaczanym curry.

Most U Bain - jedna z głównych atrakcji okolic Mandalay.

Z typowo turystycznych miejsc odwiedziliśmy jedynie U Bain Bridge - ponad kilometrowy most z drzewa tekowego, którym można przespacerować do niewielkiej wioski znajdującej się po drugiej stronie jeziora. Inne atrakcje, takie jak Mandalay Palace czy mniej interesujące pagody, postanowiliśmy sobie odpuścić, skupiając się na życiu ulicy, które zaskakiwało nas każdym kroku. Niemniej jednak po 3 dniach spędzonych tutaj, cieszyliśmy się że w końcu zmieniamy otoczenie. Na dłuższą metę jazgot klaksonów i chmura smogu zmieszanego z kurzem to nie dla nas. Ponadto nie mogliśmy się doczekać kolejnych atrakcji tego kraju. Bo o tym, że Birma ma ich wiele, zdążyliśmy się już przekonać.

2 komentarze:

  1. Mało... prosimy o więcej jp

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że na sukienkę się skusiłeś, a próbowałeś chodzić z tym koszem na głowie?

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE