piątek, 29 kwietnia 2011

Wielkanoc w Wietrznym Mieście


Po Wielkiejnocy w Irlandii, tym razem przyszła kolej na święta w Ameryce. Z dala od rodziny i przyjaciół, postanowiliśmy spędzić Wielkanoc u naszych znajomych w Chicago. Monika, Timmy i Janek (w Stanach znany również jako Johnny oraz Jaśko) ugościli nas na najwyższym światowym poziomie, dzięki czemu do trzydniowego pobytu w Wietrznym Mieście zawsze będziemy powracać z sentymentem.



Do Chicago, oddalonego od Toronto o 525 mil (na nasze to jakieś 845km), dotarliśmy wynajętym samochodem. Nasze perypetie zaczęły się zanim jeszcze wsiedliśmy za kierownicę auta. Mianowicie na kilka dni przed wyjazdem okazało się, że się trochę zgapiłem. Owszem rezerwacji dokonałem na właściwy okres, jednak na miejsce odbioru samochodu, zamiast centrum miasta gdzie mieszkamy, wybrałem oddalone o prawie 30 kilometrów lotnisko - chyba jak zwykle myślałem o niebieskich migdałach. Zmiana rezerwacji wiązała się ze znaczną zmianą ceny wynajmu ($300 za Toyotę Matrix na 4 dni z pełnym ubezpieczeniem w Dollar/Thriffty), dlatego ostatecznie podróż na 4 kółkach rozpoczęliśmy z godzinnym poślizgiem.





Przejazd przez 3 stany: Michigan, Indianę i Illinois w tym między innymi takie miasta jak Londyn, Windsor i Detroit (pomiędzy tymi dwoma ostatnimi znajduje się most oddzielający Kanadę od USA), zajęła nam niespełna 10 godzin. Dość monotonna trasa przez cały czas wiodła autostradą (w Kanadzie 401, a w USA międzystanową 94), a jedyną atrakcją, na którą trafiliśmy podczas podróży, był sklep wolnocłowy na granicy. Ceny alkoholu w porównaniu do tych z Toronto naprawdę podniecające np. $15 za litr ginu Gordons, wódki Smirnoff lub whisky Jim Beam. Szkoda tylko, że każdy z nas musiał się zadowolić jedną litrową butelką.






Mimo, że spać poszliśmy dopiero około godziny 6 rano lokalnego czasu (w Illinois różnica w czasie wynosi 1 godzinę w stosunku do Ontario i 7 godzin w porównaniu do Polski), na odkrywanie uroków Chicago byliśmy gotowi już o 11. Po dotarciu do centrum uzbroiliśmy się w City Passy - za $76 mogliśmy wybrać się do 5 spośród 7 dostępnych atrakcji - i ruszyliśmy na podbój miasta. Na dzień dobry wylądowaliśmy w Adler Planetarium, do którego wejścia strzegły pomniki Tadeusza Kościuszki i Mikołaja Kopernika.





Nasza wizyta w gwiezdnym obiekcie trwała jednak bardzo krótko, gdyż wystawy i ekspozycje nie były zbyt porywające. O wiele bardziej do gustu przypadł nam znajdujący się nieopodal stadion Soldier Field drużyny NFL Chicago Bears (mogący pomieścić bagatela 61.500 kibiców). W ogóle cały kompleks muzealno-rozrywkowy zwany Museum Campus zasługuje na szczególną uwagę. Uroku temu miejscu dodaje malownicze położenie nad jeziorem Michigan ze wspaniałym widokiem na Downtown.







Niestety tego dnia pogoda nas nie rozpieszczała, więc zdecydowaliśmy się zrobić objazdówkę po znanych dzielnicach miasta. Janek (notabene mający na imię Łukasz), nasz przewodnik i kierowca, zabrał nas między innymi na słynne Jackowo, przewiózł po niezbyt przyjemnych okolicach zamieszkałych w 99% przez Czarnych braci oraz pokazał miejsce, gdzie widok ortodoksyjnych Żydów, z pejsami w kapeluszach i ubranych na czarno, nie jest niczym niezwykłym.





Jaśko tour zakończyliśmy odwiedzinami Wrigley Field - stadionu bejsbolistów Chicago Cubs (obiekt oblegany był przez poubieranych na niebiesko kibiców, bo akurat w środku odbywał się mecz), a następnie United Center - hali, będącej siedzibą hokeistów Chicago Black Hawks i koszykarzy Chicago Bulls. Mam dziwne wrażenie, że wśród setki obecnych turystów byłem jedynym MJ haterem (w dodatku w bluzie Miami Heat!). Mimo usilnych starań nie udało mi się w żaden sposób uszkodzić pomniku Michaela Jordana znajdującego się przed wejściem do United Center. Może innym razem.






Wielką Sobotę powitaliśmy o 8 rano i z naładowanymi akumulatorami uderzyliśmy ponownie do Museum Campus, aby zobaczyć pozostałe atrakcje, czyli Shedd Aqarium oraz The Field Museum. W Oceanarium, poza możliwością zobaczenia niezliczonej liczby różnorakich przedstawicieli wodnego świata, załapaliśmy się na wymarzony pokaz delfinów. I choć zwierzaki naprawdę się starały, to jednak show nie spełniło naszych oczekiwań - kto, wie być może były one zbyt wygórowane. W muzeum Historii Naturalnej, czyli The Field Museum, spędziliśmy dokładnie 20 minut. Wszystko za sprawą przepięknej pogody, która tego dnia zawitała do Chicago. Nie chcieliśmy spędzić całego dnia pomiędzy czterema ścianami, kiedy na zewnątrz królowało przyjemne wiosenne słońce (inna sprawa, że do muzealnych maniaków się na pewno nie zaliczamy).









Podczas spaceru wzdłuż brzegów rozpościerającego się po sam horyzont jeziora Michigan, mieliśmy okazję podziwiać potężny mur utworzony z niezliczonych drapaczy chmur, które dominują w panoramie Wietrznego Miasta. Na szczęście poza budynkami, w centrum znajdują się również tereny zielone. Millenium Park oraz Grant Park to dwa położone obok siebie parki miejskie, gdzie każdy może znaleźć kawałek zielonego trawnika dla siebie. Ponadto znajdują się tu również fontanny Buckingham Fountain (ta sama, która uświetniała czołówkę serialu o rodzinie Bundych) oraz Crown Fountain, a także sceny muzyczne (m. in. Pritzker Music Pavilion), na których w okresie wakacyjnym odbywają się liczne koncerty.







Naszą uwagę jednak przykuło coś bardziej tajemniczego. Tajemniczego wyglądem i nazwą. Cloude gate, ze względu na kształt zwana przez Chicagoanów, czyli mieszkańców Chicago, po prostu Fasolą (ang. Bean) - w rzeczywistości jest to rzeźba, wzorowana na kropli rtęci. Dzięki swojemu specyficznemu kształtowi, Fasola jak krzywe zwierciadło zniekształca odbijającą się rzeczywistość, ku wielkiej uciesze wszechobecnych turystów.







Z zielonego serca miasta, przeszliśmy tzw. Magnificent Mile (ulica ze sklepami z wyższej półki, trochę jak Piąta Aleja w Nowym Jorku) w stronę rzeki Chicago. Po szybkim pit stopie w restauracji Friday's, do której zostaliśmy zaproszeni przez Janka i Monikę, udaliśmy się bardzo wolnym i ospałym krokiem w kierunku najwyższego budynku w USA - Willis Tower (442m., jeszcze do niedawna zwany Sears Tower). Po drodze minęliśmy zresztą dwa równie okazałe wielkoludy: czterdziestoletni John Hancock Center (344m., numer 6 na liście Top10 w Stanach) oraz wybudowany dwa lata temu Trump International Hotel and Tower (423m., numero duo w rankingu wielkoludów). Nie udało nam się niestety pojeździć The Loop, czyli miejską kolejką, która w przeciwieństwie do klasycznego metra, krąży ponad ulicami centrum Chicago. Może innym razem.



Trump International Hotel and Tower



Dzięki City Passom, przy wjeździe na szczyt Willis Tower, udało nam się ominąć wszystkie kolejki - czyli innymi słowy zaoszczędzić co najmniej z godzinę czekania. Widok roztaczający się ze 103 piętra był rewelacyjny. Z jednej strony rozciągająca się po sam horyzont panorama miasta, a z drugiej niekończące się jezioro. Jednak największą atrakcją najwyższego budynku w Stanach, jest Skydeck. Niewielki, całkowicie przeszklony taras obserwacyjny dał nam zastrzyk adrenaliny w momencie stawania na znajdującej się na 412 metrze przezroczystej podłodze. Niesamowite uczucie. Ciekawym przeżyciem też było, gdy nieopodal przeleciał helikopter i można na niego było spojrzeć z góry.









Zanim wróciliśmy do domu, zahaczyliśmy jeszcze o pobliskie Navy Pier. Przez to kilkometrowe molo dosłownie przelecieliśmy, co i tak nam wystarczyło, żeby stwierdzić, że jest to bardzo klimatyczne miejsce z mnóstwem atrakcji (m.in rejsy po jeziorze Michigan, wesołe miasteczko czy wypożyczalnia rowerów). Po ponad 12 godzinach spędzonych tego dnia na poznawaniu miasta, wróciliśmy do domu, gdzie czekał już na nas idealnie schłodzony Tysiak i Leszek.







Niedzielny poranek to tradycyjne śniadanie Wielkanocne. Dzięki kucharskim zdolnościom Moniki, mogliśmy choć trochę poczuć klimat polskich świąt. Po krótkiej sjeście i sentymentalnym pożegnaniu z naszymi rewelacyjnymi gospodarzami ruszyliśmy na ostatnią wizytę w Chicago. Wybraliśmy się na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża po Sheridan Road. Ulica warta zapamiętania, ponieważ niemal na jej całej długości znajdują się luksusowe domy rodem z Bel Air. Każdy bardziej zachwycający od poprzedniego, choć zdarzały się również cudaki i szkaradki. Zawitaliśmy nawet przed posesję mojego "ulubionionego" koszykarza, jednak sam dom schowany był gdzieś daleko za płotem.









Całkiem przypadkiem trafiła się nam również taka perełka. Baha'i House of Worship jest jedną z siedmiu świątyń bahaistycznych na świecie (po jednej można znaleźć w Europie, Ameryce Północnej, Ameryce Środkowej, Afryce, Australii, Azji oraz na wyspach Samoa). Wewnątrz nie ma żadnych symboli religijnych - może się w niej modlić każdy, niezależnie od wyznawanej wiary. Budowla przypadła do gustu szczególnie Adze, tym bardziej, że wyglądem trochę przypominała indyjski Taj Mahal.







Pobyt w Wietrznym Mieście zakończyliśmy sportowym akcentem przy stadionie bejsbolistów Chicago White Sox. Obiekt, wybudowany stosunkowe niedawno, bo w 1991 roku, prezentuje się naprawdę godnie, w związku z czym dość solidnie go obfotografowaliśmy. Była jeszcze pożegnalna przygoda, kiedy lekko zahukani weszliśmy do KFC, aby zasilić akumulatory przed drogą powrotną. Mianowicie w środku okazało się, że jesteśmy jedynymi Białymi w restauracji - obsługa oraz pozostała część gości była Czarnoskóra. Niby nic, ale jak się to połączy z pancerną szybą kuloodporną i skrzynką, w której sprzedawca zostawia zamówione jedzenie, aby dopiero potem kupujący mógł je wyjąć, to rysuje nam się bardzo specyficzny obrazek. Mimo wczesnej godziny poczuliśmy się jakoś niepewnie i zrezygnowaliśmy z jedzenia na miejscu. Może innym razem.







Chicago bardzo pozytywnie nas zaskoczyło. Spodziewaliśmy się standardowego amerykańskiego miasta, które poza dużą liczbą drapaczy chmur i ruchliwymi ulicami ma niezbyt wiele do zaoferowania. Okazało się jednak, że to bardzo klimatyczne miejsce, dość mocno zróżnicowane, gdzie każdy potrafiłby chyba znaleźć swój kawałek podłogi. Dostałem nawet ksywkę Japończyk, bo nie potrafiłem oderwać oka od aparatu - tyle było interesujących obiektów i ciekawych widoków. Jeśli wybieracie się na tourne po USA, to warto dodać Chicago do listy miast wartych zobaczenia.




4 komentarze:

  1. Bardzo fajny osobisty reportaż.
    Daniel pocieszyłes mnie,iż w ,,Twoim wieku" też zdarza Ci się żle kojarzyc fakty- ja wczoraj pomyliłem godzinę wizyty u lekarza.
    Zwiedzaliście downtown ze statku po rzece ??Mnie utkwił widok okrągłego wieżowca służącego za parking -widac na zdjęciu?

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdzie Wojtek i MJ?! 20 maja mamy spotkanie w sprawie wizy, trzymajcie kciuki ;) Super foty, za każdym razem jak oglądam Wasze zdjęcia, wchodzę na amazona sprawdzić ceny obiektywów do mojego aparatu ;) Innymi słowy - też takie chcę! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. dobrze ze chociaz na prawidlowa date zrobilem rezerwacja bo w przeciwnym razie to by byly dopiero wielkanocne jaja:) a statek odpuscilismy, w zamian robiac cale centrum z kapcia - w nogi poszlo pewnie gdzies z 15 kilometrow!

    OdpowiedzUsuń
  4. @Koala - powinnas wiedziec ze polowa tworcow tego bloga jest stanowczo przeciwna promowaniu tutaj tresci dzordanowskich:)
    wizyta w ambasadzie powinna byc tylko formalnoscia a potem witaj JUESEJ...powodzenia!

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE