poniedziałek, 6 lipca 2009

Moherowe Klify - reaktywacja



Lato tuż tuż więc Daniel uznał, że należy nam się krótki wakacyjny wypad. Wybór padł na zachodnie wybrzeże Irlandii, a konkretnie na Moherowe Klify (ang. Cliffs of Moher) i Park Narodowy Connemara w hrabstwie Galway. Raz już mieliśmy okazję być na Klifach Moheru, ale niestety irlandzka pogoda nas nie rozpieszczała wtedy, i nie dość że padało i wiało tak, że trudno było się utrzymać na nogach, to dodatkowo jeszcze była taka mgła, że klify zobaczyliśmy dopiero na zdjęciach w centrum turystycznym. Mieliśmy jednak nadzieję, że tym razem kapryśna pogoda nie pokrzyżuje nam planów i w końcu zobaczymy ten jeden z najpiękniejszych zakątków Zielonej Wyspy.

Daniel dość szczęśliwie znalazł hostel, który był przyjazny dla zwierząt, w związku z czym mogliśmy zabrać razem z nami w podróż psinkę Lucky. Hostel, a dokładnie B&B (ang. Bed & Breakfast), o nazwie The Bards Den mieścił się w miejscowości Letterfrack otoczonej ze wszystkich stron przez Park Narodowy Connemara oraz góry The Twelve Pins. Tak więc nie pozostało nam nic innego tylko spakować niezbędne rzeczy, dobre humory i wyruszyć w drogę.

Wyjechaliśmy w sobotę z samego rana w towarzystwie naszych współlokatorów Madzi i Szwedzika, no i oczywiście Lucky. Po drodze troszkę zbłądziliśmy, gdyż mięliśmy znak na Galway i zjechaliśmy w stronę Sligo. Tak czy siak w końcu odnaleźliśmy drogę do celu i dalej już bez żadnych przeszkód pomknęliśmy na Klify Moheru. Jadąc drogą R479, która serpentynami wiedzie wzdłuż zatoki Galway, podziwialiśmy niesamowite widoki hrabstwa Clare - ocean, góry i piękne irlandzkie krajobrazy. Po 3,5 godzinnej podróży dotarliśmy do pierwszego etapu naszej wyprawy czyli Klifów Moher. Pogoda nas bardzo mile zaskoczyła, dzięki czemu podziwialiśmy te ponad 200 metrowe giganty przy pięknym słońcu i błękitnym niebie. Klify są tak piękne i majestatyczne, aż ciężko uwierzyć że to wszystko stworzyła natura. Najpierw oglądaliśmy klify zza ogrodzenia, co trochę psuło cały efekt, jednak nie namyślając się długo podążyliśmy śladami reszty niepokornych turystów i weszliśmy na prywatny teren gdzie nie było już ogrodzeń i murków a tylko my, klify i fale Atlantyku rozbijające się w przepaści. Wrażenia niesamowite, widoki przepiękne, wspomnienia bezcenne no i oczywiście super zdjęcia, które możecie tu oglądać.

Z Moherów ruszyliśmy w stronę Galway, gdzie najpierw przeszliśmy się najdłuższą promenadą w Irlandii (Irlandczycy bardzo lubią dodawać, że coś w ich kraju jest największe i najdłuższe itd., jednak jak już nie jeden raz się przekonaliśmy są to określenia na wyrost). Promenada Salthill, bo tak się ona nazywa, może jest i długa, ale nie jakoś wyjątkowo interesująca. Dlatego po krótkim spacerze postanowiliśmy się posilić. Będąc nad oceanem trudno nie spróbować słynnego fish&chips. Następnie pojechaliśmy do centrum, gdzie mogliśmy podziwiać malownicze uliczki i kolorowe domki. Starówka Galway jest naprawdę bardzo ładna i warto się tam zatrzymać chociażby na krótki spacer.

Robiło się już późno więc ruszyliśmy w dalszą drogę, czyli do celu naszej podróży miejscowości Letterfrack. Postanowiliśmy pojechać bocznymi drogami żeby zobaczyć więcej tutejszych widoków i opłaciło się, choć nasz samochód może mieć trochę odmienne zdanie. Widoki zapierały dech w piersiach, gdzie okiem sięgnąć łąki, torfowiska, potoki i owieczki biegające po drodze, a w oddali ogromne wzniesienia The Twelve Pins. To wszystko wyglądało cudownie, wręcz sielankowo. W końcu dojechaliśmy do celu. Pomimo pewnych obaw co do standardu naszego hostelu (kto był z nami w Barcelonie, ten wie czego się obawialiśmy), okazało się, że było tam całkiem przyjemnie. Właścicielka obiektu faktycznie była "pet friendly" i nawet pozwoliła Lucky spać z nami w łóżku, ale przeszła już samą siebie dając zielone światło na wizytę naszego pieska w pubie, który zresztą też prowadziła. I tak nasz futrzak poszedł z nami na swoje pierwsze piwko. Niestety na jednym piwku się nie skończyło bo w międzyczasie spotkaliśmy grupę Polaków - nurków (notabene poznanych dzięki Lucky, która "omyłkowo" wparowała do ich pokoju), którzy dotrzymywali nam towarzystwa i tak zamiast o 12 poszliśmy spać o 4:30.

I tak nastał kolejny dzień (choć dopiero nastał ok. 12 bo jakoś ciężko było wstać), a z nim kolejne piękne miejsca do odkrycia. Najpierw pojechaliśmy na plaże na krótki spacer, a później do Connemmara National Park. Niestety pomimo ciepła panowała wszechobecna mgła, która niestety zepsuła nam widoki. W każdym razie postanowiliśmy, że ani pogoda ani kac nie są w stanie nas powstrzymać i ruszyliśmy na Diamond Hill, szczyt liczący 445 m n.p.m. Okolica była piękna i tajemnicza, wszędzie strumyki, torfowiska i unosząca nad nimi mgła. Wszystko to wyglądało trochę jak z filmu grozy. Gdy już dotarliśmy na szczyt, po ok. godzinnym marszu, byliśmy troszkę zawiedzeni bo widoczność ograniczała się ledwie do 5 metrów. Jednak sokole oko Magdy wypatrzyło w tym "mleku"; stado kozic górskich, które w najlepsze wylegiwały się na zboczach wzniesienia. Ich obecność w zupełności zrekompensowała nam brak możliwości oglądania okolicy ze szczytu Diamond Hill. Po 2,5 godzinnym spacerze odezwały się nasze brzuchy, w związku z czym udaliśmy sie na obiad. Ponownie zawitaliśmy do B&B, w którym spaliśmy ostatniej nocy (jak sami widzicie jest to hostel, pub i restauracja w jednym), i
gdzie tym razem mieliśmy okazję najeść się do syta.

Powoli zbliżał się wieczór więc czas już było wracać do Dublina. Droga powrotna okazała się być bardzo malowniczą, w związku z czym zatrzymywaliśmy się co chwilę żeby nacieszyć oko widokami, które zapierały dech w piersiach, i rzecz jasna zrobić zdjęcia. Postoje wypadły m.in. przy Kylemore Abbey - starym opactwie leżącym między górami a jeziorem, a także przy Ashford Castle - przepięknie usytuowanym zamku (teraz luksusowym hotelu) z XIII w. Obiekt Ashford jest naprawdę śliczny i romantyczny, oczami wyobraźni widziałam tam siebie i Daniela na sesji ślubnej:), ach pomarzyć dobra rzecz. Warto dodać, że niewiele brakowało, a nie dotarlibyśmy do zamku, ponieważ GPS zatrzymał nas w środku lasu i wskazał, że jesteśmy na miejscu. Dobrze, że hołdujemy zasadzie "koniec języka za przewodnika"; i na całe szczęście udało nam się dotrzeć do zamierzonego celu. Niestety robiło się późno, dlatego prosto z Ashford popędziliśmy do domu. Zmęczeni ale szczęśliwi i pełni wrażeń wracaliśmy do domu snując już marzenia o następnej takiej wyprawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE