poniedziałek, 29 grudnia 2008

White Power (Livigno '08)


Po zeszłorocznym wypadzie narciarskim na Słowację, w tym roku postanowiliśmy pojechać do Livigno we włoskich Alpach. Wyjazd zapowiadał się znakomicie. Zgłosiła się prawie ta sama ekipa co za pierwszym razem (brakowało jedynie Goliszków - nadrobimy następnym razem ziom) oraz dodatkowo około 50 osób od braciaka z poznańskiego AWF-u, dzięki czemu czuliśmy się jak na zimowym obozie sportowym. Poza tym różnicy pomiędzy Beskidami a Alpami chyba nikomu nie muszę opisywać.



Na miejsce dotarliśmy jak zwykle z przygodami. I nawet nie chodzi tu o 30 minutowe opóźnienie lotu z Dublina, a o podróż najpierw Wojtka i Węgla (brata i jego kolegi) z Livigno na lotnisko, a później drogę powrotną. Łącznie chłopaki spędziły bez mała 11 godzin w samochodzie, a głównie dlatego że pilot wycieczki przysnął i trasa zamiast autostrady zamieniła się w wąską dwupasmówkę po ośnieżonych górskich przełęczach. Było także sporo śmiechu w trakcie przejeżdżania przez płatne bramki na autostradach. Zamiast korzystać z tych, na których płaci się gotówką, wybieraliśmy te oznaczone znakiem 'TelePass' i jako, że nie mieliśmy odpowiedniego papierka (coś jak abonament na przejazdy po autostradzie) byliśmy zmuszeni dogadywać się ze strażnikiem i to po włosku. Na miejsce dotarliśmy po godzinie 3 w nocy, więc pozostało nam jedynie 4-5 godzin snu, tak aby z samego rana pojawić się na stoku.

Livigno przywitało nas idealnymi warunkami. I tymi pogodowymi, i tymi na stoku, a także tymi panującymi na sklepowych półkach z alkoholem. Można śmiało powiedzieć, że ten kurort to taki mały raj na ziemii - zwłaszcza dla Polaków. Od momentu, kiedy pierwszy raz wjechaliśmy na szczyt Carosello (2797m n.p.m.) nie potrafiliśmy przestać się zachwycać widokami, jakie jawiły się naszym oczom. Jak trafnie zauważyła Aga, odnosiło się wrażenie, że jest się na "dachu świata". To chyba dlatego pod wpływem chwili Szwedzik wpadł w zauroczenie i klękając przed Magdą poprosił ją o lewą rękę. Oczywiście odpowiedź była pozytywna i od tamtej chwili Krzyś miał narzeczoną, a my kolejny dobry powód do opijania.

Przez pierwsze dwa dni mieliśmy wręcz wymarzoną pogodę, dlatego ze stoku nie schodziliśmy do samego końca, a nawet zostawaliśmy dłużej. Zwłaszcza raz, kiedy to chyba lekko się zgubiłem i na dół zjeżdżałem bokami tras (były momenty, że przejeżdżałem na wysokości dachów domków górskich), które nie dość, że nie oświetlone, to także nie przygotowane (kilkakrotnie wpadłem w ponad metrowy puch śniegu). Żeby było jeszcze ciekawiej, to wszystkie wyciągi były już pozamykane o godzinie 16.30 i niezbyt szczęśliwi włosi, specjalnie dla mnie musieli uruchomić ostatnie krzesełko. Ze stoku zszedłem po godzinie 17 jako ostatni, razem ze spotkanym wtedy snowboardzistą, który podobnie jak ja szukał wrażeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE