środa, 29 maja 2013

W 16 dni dookoła Annapurny.

- Aga, dobrze się czujesz? - zapytałem dysząc ciężko niczym lokomotywa z wiersza Tuwima. Moja dzielna Pchełka wyglądała bardzo niewyraźnie. Stała przede mną zgięta w pół wsparta na kijkach i próbowała złapać oddech. Byliśmy w drodze na przełęcz Thorong La (5416m n.p.m) jakieś 200 metrów do celu. Po krótkiej chwili, już trochę zatroskany ponowiłem swoje pytanie. Aga wyciągnęła rękę i wyprostowała kciuk dając tym samym znak, że wszystko jest w porządku. Kilka sekund później, zebrawszy wystarczającą ilość energii, podniosła głowę i rzuciła w moim kierunku:
- Nienawidzę cię, że mnie tu zabrałeś!!!

Thorong La Pass - 5416m

Na starcie treku dookoła Annapurny stawiliśmy się nakręceni jak króliczki Duracella. W końcu byliśmy w Himalajach, z dala od cywilizacji i miejskiego hałasu. Idealne miejsce, aby spożytkować nadmiar pozytywnej energii. Przez pierwszych kilka dni wędrówki stopniowo oswajaliśmy się z klimatem oraz lokalnymi zwyczajami panującymi na szlaku. Na przykład jeśli wybieraliśmy jakiś guest house na nocleg to zobowiązani byliśmy się tam stołować. (zwłaszcza, że w większości miejsc za pobyt nie płaciliśmy). Zamawiane posiłki wpisywało się do zeszytów, każdy z gości miał swoją stronę, i dopiero na koniec pobytu płaciło się za wszystko na raz. Dania na trasie może nie były zbyt wyszukane, ale na pewno zaspakajały wilczy apetyt proporcjonalny do pokonanych danego dnia kilometrów. Ze standardem pokojów też było różnie, jednak w większości przypadków nie mogliśmy narzekać. W końcu czego poza łóżkiem, wodą (szczególnie u dziewczyn:D) i jedzeniem potrzeba człowiekowi po całym dniu włóczęgi?

Solar to zwiastun ciepłej wody.

"Przyjaciele ziemniaki" - czytanie menu w Nepalu to niezła rozrywka.

Nasz dzień na szlaku zazwyczaj wyglądał podobnie. Pobudka o 7-8 rano (chyba że w planie był wschód słońca), chwilę później lekkie śniadanie i wymarsz około 9. Niemal każdą wioskę opuszczaliśmy jako ostatni, zamykając tym samym trekkingowy pochód. Sporo osób dziwiło się, że zaczynamy tak późno, ale takie rozwiązanie według nas miało całkiem sporo plusów. Przede wszystkim mogliśmy się dobrze wyspać. Poza tym, gdy tylko było coś ciekawego do zobaczenia na trasie, zatrzymywaliśmy się wiedząc, że nikt nam nie będzie przeszkadzał, bo za nami nikogo nie było. Z innymi turystami spotykaliśmy się głównie w schroniskach, pozostały czas woleliśmy się jednak integrować z przyrodą.

Integracja z przyrodą.

Integracja z piecykiem.

W trakcie pierwszej części dnia na nogach spędzaliśmy mniej więcej 3-4 godziny, pokonując kolejne kilometry niesamowicie malowniczego szlaku. Zielone doliny, mosty wiszące nad rwącymi górskimi rzekami Marsyangdi i Kali Gandaki, bajkowe lasy rododendronowe, lokalne pola uprawne oraz tradycyjne wioski - ohom i ahom nie było końca. Jednak szczęki opadły nam na podłogę dopiero kiedy po raz pierwszy zobaczyliśmy ośnieżone szczyty 7- i 8-tysięczników. Świadomość, że stoi się u stóp najwyższych gór świata, przyprawiała mnie o gęsią skórkę. Manaslu, Annapurna i Daulagiri, a także te nieco niższe jak Gangapurna czy Nilgiri bez wyjątku hipnotyzowały swymi majestatycznymi kształtami. Nie mogłem się na nie napatrzeć. Dotychczas o ośmiotysięcznikach jedynie czytałem w książkach lub oglądałem na zdjęciach. W żaden sposób nie da się jednak tego porównać do widoku na żywo.

Dolina Manangu

Widok na Annaprunę z Poon Hill.

Ostatnie kilkaset metrów podejścia na przełęcz Thorong La.

Pokonując każdego dnia po kilkanaście kilometrów mieliśmy doskonałą okazję przyjrzeć się nie tylko przyrodzie, ale również zwykłemu życiu na wsi. Niemal codziennością był więc dla nas widok kobiet pracujących w polu, mężczyzn wypasających bydło czy dzieciaków wracających ze szkoły. Szczególnie te ostatnie lubiły nas zagadywać, niestety bardzo często prosząc przy tym o pieniądze. Nasze największe zainteresowanie a także podziw wzbudzali za każdym razem mijani porterzy. Nasze plecaki ważące coś koło 10-12 kilo wyglądały przy ich pakunkach jak szkolne tornistry. Totalnie rozbroił nas jednak starszy pan, który według naszych szacunków niósł na plecach 70-kilowy ładunek. Jak by tego było mało razem z nami pokonał kilkaset metrów po niemal pionowych schodach - i to w plastikowych klapkach. Pudzian mógłby się od niego uczyć.

Himalajskie dzieciaki.

Człowiek z żelaza ("plecaczek" waży ok. 70kg) i człowiek krzak.

Świętujący mnisi z Tal

Okolice popołudnia to przerwa na lunch i chwila wytchnienia od marszu, a w przypadku Agi obowiązkowa drzemka. Najczęściej zamawianą potrawą na szlaku był Dal Bhat, czyli tradycyjny lokalny zestaw składający się z gotowanego ryżu i zupy z soczewicy. Jego wyjątkowość polegała przede wszystkim na tym, że było to danie "all you can eat", co przy setkach spalanych kalorii nie pozostawało bez znaczenia. Wśród naszych ulubionych trekowych rarytasów były jeszcze zasmażane ziemniaki z warzywami i jakiem, chleb tybetański oraz niezastąpione pierożki momo. Do tego obowiązkowy zastrzyk cukru w postaci niezastąpionego zestawu snickers + coca cola. Z czarnym odrdzewiaczem był jednak ten problem, że zazwyczaj był sprzedawany w plastikowych butelkach. Natomiast na trasie dookoła Annapurny panuje zasada "zostawiaj tylko ślady i zabieraj jedynie wspomnienia", stąd po każdej cukrowej przyjemności nasz bagaż, a dokładniej mówiąc mój, wypełniał się plastikowymi butelkami. Suma summarum na koniec treku do Pokhary wróciliśmy z zestawem ponad 10 petów.

Dal Bhat power 24 hours!

Śniadanie Wielkanocne oraz gry i zabawy ze szlaku.

Popołudniowa dawka wysiłku to kolejne 3-4 godziny dreptania, co w połączeniu z poranną aktywnością dawało dziennie w przybliżeniu 7 godzin łażenia. Dla mnie jest jest to ulubiona forma spędzania wolnego czasu, jednak w takim natężeniu nawet ja, mając w dorobku kilka maratonów i triatlonów, bardzo często na koniec dnia czułem się wystrzelony jak koń po Wielkiej Pardubickiej. Co jednak ma powiedzieć Aga, która owszem lubi wysiłek, ale w wydaniu bardziej kontrolowanym. Było bowiem kilka momentów, kiedy miała chyba ochotę mnie udusić (jak choćby opisywane we wstępie wejście na przełęcz Thorong La) albo siąść na tyłku i nigdzie dalej się już nie ruszać. Później, już po zakończeniu górskiej przygody, stwierdziła że czuje się jakbym ją przez te Himalaje przeciągnął. Trzeba jednak przyznać, że Annapurnowy test zdała na 5+ i już oczami wyobraźni widzę ją jak podąża ze mną szlakiem na Everest Base Camp:)

Nawet odciski nie były w stanie powstrzymać Agi.

172 kilometry na pieszo i do tego wejście na wysokość 5416m - jest się z czego cieszyć.

Do schroniska docieraliśmy zazwyczaj tuż przed zachodem w sam raz na syty obiad, który w myślach przygotowywaliśmy już podczas ostatnich kilometrów spaceru. Wieczór był zawsze doskonałą okazją do integracji z ciekawymi ludźmi, których można było spotkać w każdym guest housie. Francuzi, Niemcy (te 2 nacje "królowały" na szlaku), Australijczycy, Anglicy, Rosjanie oraz Czesi i Ukraińcy, a nawet Brazylijczyk - międzynarodowe towarzystwo było gwarancją interesujących historii i ciekawie spędzonego czasu. Najbardziej w pamięci utkwiło mi spotkanie podczas lunchu w Chame z około 40-letnią ultramaratonką z kraju kangurów. Otóż owa babeczka postanowiła sobie urozmaicić trek Annapurnowy i zamiast iść jak każdy normalny człowiek, biegła. Biegła i to do tego szlakiem w przeciwnym kierunku, z Besi Sahar do Naya Pul, który powszechnie uważany jest za trudniejszy. Rozbroiła mnie jednak dopiero stwierdzeniem, że 2 tygodnie wcześniej przebiegła ultramaraton 'Annapurna 100', którego trasa była dość nudna i dlatego postanowiła zrobić sobie jeszcze, ale już sama, rundkę dookoła Annapurny. Pozytywna energia, którą emanowała podczas spotkania, była tak zaraźliwa, że przez moment sam zastanawiałem się czy nie ruszyć z kopyta biegiem. Zapał wyparował bezpowrotnie z chwilą, gdy ponownie zarzuciłem plecak na siebie.

Na szlaku można było spotkać bardzo ciekawe towarzystwo (po lewej: Australijska ultramaratonka).

Kino w Manang na wysokości 3500m - w cenie biletu herbata truskawkowa i popcorn.

Gwiazdy nad Gangapurną.

Zaczynając trek nie przypuszczaliśmy, że łażąc po nepalskich górkach będziemy mieli okazję zobaczyć jakieś dzikie zwierzaki. O ile więc widok krów, mułów czy kóz nie był żadnym zaskoczeniem, to już spotkania z langurami, orłami, sępami czy jakami były emocjonującymi przeżyciami. Raz nawet mogliśmy poczuć się jak byśmy brali udział w programie Nat Geo Wild o dzikich zwierzętach. Wszystko za sprawą kilkunastu sępów, które na zboczu góry rozszarpywały ciało martwego jaka. Całej akcji przyglądaliśmy się z odległości 50 metrów, co tylko potęgowało jej wyjątkowość. Po 30 minutach musieliśmy się jednak ewakuować z krwawej sceny, ponieważ kolejne wygłodniałe ptaszory zaczęły krążyć nad naszymi głowami. Co jak co ale bycie deserem dla sępów nam się nie uśmiechało.

Co jak co, ale sępów w Nepalu się w ogóle nie spodziewaliśmy.

Dziki jak, który jak się później okazało wcale nie był taki dziki.

Cały treku dookoła Annapurny zajął nam 16 dni. Z 220 kilometrów na pieszo pokonaliśmy 172, a pozostałą część trasy wspomagaliśmy się autobusami. Za każdym razem żałowaliśmy jednak, że nie szliśmy dalej z kapcia, bo górska jazda przy ogłuszającej muzyce nad stromym zboczem do zbyt relaksujących nie należała. Dotychczas większość wypadów w góry ograniczała się do jednego dnia, dlatego przed startem mieliśmy trochę obaw jak to będzie. Było rewelacyjnie. Bez cienia wątpliwości ową przygodę zapamiętamy do końca życia. Aga nie koniecznie w ten sam sposób co ja, ale na pewno miło będzie wspominać większość chwil. I choć nadal nie ciągnie mnie do wspinaczki wysokogórskiej, o wiele łatwiej mi zrozumieć ludzi, którzy ryzykowali swoje życie, aby spełnić marzenia bycia na dachu świata. Sprawdziłem to na własnej skórze: Himalaje uzależniają.

1 komentarz:

  1. Chciałbym przeczytać bloga Agi -bo Twoja relacja jest zbyt jednostronna,Musiała się bidula namęczyć na tych skałach.Może zatęskniła wreszcie za spokojną pracą w jakimś szwajcarskim hoteliku- tam też są widoki na górki.
    jp

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE