środa, 23 lutego 2011

Walentynki z Bon Jovi

W zeszły poniedziałek, wieczorem zabrałem Agnieszkę do restauracji na kolację walentynkową przy świecach, gdzie wspólnie rozkoszowaliśmy się kuchnią francuską, popijaliśmy wytrawne wino Chateau de Jabol, a o romantyczną atmosferę dbał sam Jon Bon Jovi. Brzmi niewiarygodnie? Niestety tak, bo właśnie to sobie wymyśliłem na poczekaniu. Przecież pomarzyć można. Ale kto wie może kiedyś.



Na szczęście z opisanej sytuacji zgadza się przynajmniej jeden fakt - o tym, że przygrywał nam Bon Jovi. Na początku zeszłego tygodnia, po prawie dwóch miesiącach wyczekiwania, do Toronto w końcu zawitał jeden z idoli naszej młodości, choć można równie dobrze napisać że i dzieciństwa. Liczne plakaty zespołu oblepiały ścianę naszego pokoju, a kilka zakurzonych kaset z ich przebojami pewnie znalazłbym w piwnicy jeszcze teraz. Dlatego też, gdy pod koniec ubiegłego roku dowiedzieliśmy się, że będą koncertować w Toronto nie zastanawialiśmy się długo nad kupnem biletów.





Po małej rozgrzewce muzyczno-procentowej, w imprezowych nastrojach wjechaliśmy do Air Canada Centre, gdzie wszystko i wszyscy już byli gotowi do rozpoczęcia koncertu. Jon zaczął występ od mocnego uderzenia i praktycznie przez całą jego pierwszą połowę nie zwalniał tempa. Zaśpiewał między innymi takie klasyki jak "It's My Life", "You Give Love a Bad Name" oraz nieśmiertelny kawałek "Keep the Faith", przy których praktycznie cała hala ryczała wniebogłosy, bo śpiewaniem bym tego nie nazwał. My także darliśmy się z tłumem, a znajomość jedynie fragmentów jego tekstów w niczym nam nie przeszkadzała - ba, nawet ułatwiała chaotyczne krzyczenie.



Trzeba przyznać ze mimo 48 lat lider Bon Jovi jest nadal w bardzo dobrej formie. Nie wiem jak wyglądały jego koncerty kiedyś, ale mam wrażenie, że te obecne są co najmniej na takim samym poziomie. Gdyby móc cofnąć się w czasie i porównać występy z przeszłości do tych obecnych, to jedyną różnicą byłaby najprawdopodobniej fryzura lidera zespołu. Dla nas był to dopiero pierwszy koncert Bon Jovi, wiec przez cały czas byliśmy podekscytowani jak dzieci na wycieczki w Disneylandzie.





W połowie występu chyba złapała Jona lekka zadyszka, bo nieco zwolnił i wykonując kilka ballad ("Blaze of Glory" czy "Bed of Roses") wprowadził nastrój walentynkowy. Na szczęście zbyt długo nie zamulał i wkrótce znów ostro przyspieszył, wprawiając całą halę w euforię. Gdyby nie to, że koncert oglądało się z widowni, siedząc na krzesełkach, pewnie wszyscy by skakali w rytm muzyki, a tak tylko najbardziej wkręceni bawili się na stojąco (no ale chyba nikt, łącznie z Bon Jovi, nie chciałby brać udziału w wieczornym koncercie na dworze, gdy na zewnątrz panuje kanadyjska zima). Swoją drogą to przez większość czasu miałem gęsią skórkę, widzac jak publika uczestniczy w show i śpiewa razem z zespołem praktycznie wszystkie piosenki. Zwłaszcza ostatni utwór porwał całą salę. Livin' on a Prayer było największym przebojem koncertu, ale i niestety ostatnią piosenką wieczoru. Naładowani pozytywną energią zgodnie stwierdziliśmy, że częściej musimy się wybierać na tego typu imprezy, zwłaszcza jeśli bilety znów będą za $20!

Natomiast w ostatni weekend odwiedziliśmy Nowym York, gdzie przez trzy bardzo intensywne dni okrywaliśmy uroki amerykańskiej metropolii. Byliśmy między innymi na musicalu wystawianym na Broadwayu, imprezowaliśmy na Manhattanie, robiliśmy zakupy na Times Square, modliliśmy się razem z chórem Gospel w kościele na Brooklynie, a poza tym zwiedzaliśmy najróżniejsze zakamarki miasta przy okazji robiąc kilkaset zdjęć. Relacja z wypadu do Wielkiego Jabłka (ang. Big Apple) już wkrótce - jak tylko odeśpimy wycieczkę i ogarniemy się z fotkami.


3 komentarze:

  1. Gdzie wyście te bilety za 20$ dorwali, jak sprawdzałam to chyba z sześć dych były najtańsze :) Jak dźwięk zza tej sceny brzmiał?
    Aha, bilety na jutro mamy, te za 12,5 plus opłaty, bo były dostępne tylko w ticketmaster. Razem nas ze 35$ wyniosły, więc mam nadzieję, ze się tam jutro gdzieś spotkamy :) Zatekstujemy albo zadzwonimy! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. widzisz bo my mamy wtyki na kasie:) a w rzeczywistosci to chodzi o to ze im wczesniej tym taniej - my jakos w grudniu bilety kupilismy. ja tam audiofilem nie jestem wiec dla mnie dzwiek zajebisty.
    pamietajcie - jutro kibicujemy Phoenix!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. W sumie fakt, sprawdzałam ostatnio Rihanne (chciałam iść, ale potem usłyszałam jak śpiewa na żywo i mi się odechciało ;)) i sprzedaż biletów na koncert czerwcowy zaczęła się w połowie lutego. A myśmy sprawdzali Bon Jovi jakoś miesiąc przed koncertem :)

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE