czwartek, 22 kwietnia 2010

Maraton BCN 2010

Pomysł ukończenia maratonu zrodził się w mojej głowie już nie pamiętam dokładnie kiedy, ale gdzieś podczas studiów. Od tego czasu pragnienie to rosło w siłę i stawało się co raz większe, aż w końcu zamieniło się w moje marzenie. Marzenie, które dość szybko miało okazję zostać zrealizowane. Jednak potrzeba było wielu godzin spędzonych na treningach, a także różnych wyrzeczeń aby to osiągnąć. Dla niewtajemniczonych dystans maratonu wynosi 42 kilometry i 195 metrów – więcej informacji i historię tego biegu znajdziesz TUTAJ.

Kopa mojemu marzeniu dał udział w maratonie ulicami Dublina. Póki co jedynie jako kibica, ale to wystarczyło żeby już tydzień później zacząć przygotowania do mojego biegu. Stojąc 100 metrów od mety i patrząc na twarze finiszujących biegaczy, nie mogłem wyjść z zachwytu jakie emocje wyzwala w nich widok linii końcowej maratonu. Byli tacy, którzy zapominając o bólu i przebiegniętej trasie podnosili ręce i z uśmiechem na twarzy finiszowali jakby dopiero co wystartowali, byli tacy którym skurcze dały się już na tyle we znaki, że na twarzy można było odnaleźć ślady każdego pokonanego kilometra, ale również i tacy, którzy sam do końca nie wiem czemu płakali. Ponadto było sporo momentów, w których również i mi łezka zakręciła się w oku, np. kiedy grupka 3 osób biegnąc razem pod ramię wzbudziła ogólny zachwyt publiczności – dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że dwoje z nich było niewidomych i biegli cały dystans prowadzeni przez przewodnika; lub też gdy spokojnie dopingujące dzieci na widok swoich rodziców wbiegających na metę w przypływie ogromnej radości i nieskrywanej dumy skakały im w objęcia. Był to niezapomniany widok, a emocje maratończyków podczas finiszowania były porównywalne do tych, które towarzyszą złotym medalistą olimpijskim. Dlatego stwierdziłem, że również chcę to przeżyć i móc powiedzieć, że jestem maratończykiem.



Pierwszym krokiem do spełnienia mojego marzenia było znalezienie odpowiedniego maratonu. Imprez, które mogłem wziąć pod uwagę, było sporo jednak w moim przypadku wybór był tylko jeden – Barcelona. Termin biegu przypadał na 7 marca 2010r., czyli na treningi pozostawało mi ok 100 dni. Z jednej strony aż 100, ale z drugiej to tylko 3 miesiące, dlatego przygotowania rozpocząłem od sprawdzenia w jakiej dyspozycji znajduje się mój organizm, tak aby nie wyszło, że po kilku przebieżkach padnę z wycieńczenia gdzieś w rowie albo stawy odmówią mi posłuszeństwa. Przez 2 tygodnie dość intensywnie trenowałem i okazało się, że poza zakwasami oraz zmęczeniem w kolanach czułem się świetnie. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego jak oficjalnie zarejestrować się jako uczestnik barcelońskiego Maratonu (zrobiłem to 20 grudnia 2009r.) i kontynuować treningi.

Postanowiłem do tematu podejść w miarę możliwości profesjonalnie, co wiązało się z kilkoma zmianami w diecie, a także w codziennych przyzwyczajeniach. Zakupiłem witaminy, starałem się jeść więcej makaronów, przestawiłem się na picie jedynie wody i napojów izotonicznych całkowicie rezygnując z soków i napojów gazowanych – pewnie zastanawiacie się jak to się miało do imprez, ano tak że z tego też zrezygnowałem (nie licząc sylwestra przez 3 miesiące ani razu się nie zresetowałem) i co najdziwniejsze, aż tak mi źle z tym nie było. Jednak najważniejszy i tak był trening. Po przejrzeniu sporej ilości stron z radami dla biegaczy, przygotowałem własny plan przygotowań, który obejmował 90 dni (wliczając w to 2 tygodnie, które już trenowałem). Zakładał on 4-5 treningów biegowych w tygodniu, każdego dnia były to inne ćwiczenia, tak aby do maratonu przygotować się pod każdym kątem tzn. siłowym (np. wbieganie na 300 metrowe wzniesienie – 12 powtórzeń), szybkościowym (np. przyspieszenia przez 3km – 50m sprint na ok. 90% możliwości i 150m truchtu), kilometrażowym (tzw. bieg długi, co tydzień w sobotę zaczynając od 10km zwiększałem dystans o 10% - czas był nie ważny) oraz wydolnościowym (np. godzinny bieg na niskich obrotach). Ponadto w przygotowania wkomponowałem basen tak, aby móc się lepiej regenerować (niestety zakwasów w łydkach, które pojawiły się ok 3 tygodnia, nie udało mi się pozbyć do samego maratonu). Codzienne bieganie od samego początku zaczęło sprawiać mi przyjemność, zresztą nie tylko mnie ale również mojemu pieskowi Lucky, oznaczało to bowiem dla niej częstsze i dłuższe spacery – no a ja miałem z kim sobie pogadać. Ponadto niechcący tym swoim bieganiem udało mi się zarazić Agę (jej też ciężko w to uwierzyć), a także Szwedzików (moich znajomych), więc nie mogłem narzekać na towarzystwo. Zdarzały się jednak takie dni, kiedy organizm zamulał i najchętniej wylegiwałbym się wtedy na kanapie. Na szczęście zazwyczaj z pomocą wtedy przychodziła motywacja, którą było ukończenie maratonu w pierwszym podejściu oraz świadomość, że tak naprawdę czasu jest niewiele i żadnego odpuszczonego treningu nie uda mi się nadrobić. I tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, kilometr za kilometrem. Po około 50 dniach od rozpoczęcia przygotowań, podczas sobotniego biegu długiego, po raz pierwszy udało mi się przebiec półmaraton, czyli ponad 20km (zresztą było to w dniu moich urodzin). Wtedy zdałem sobie sprawę, że o ile nie dopadnie mnie żadna kontuzja, ukończenie maratonu w Barcelonie nie powinno przysporzyć mi żadnych problemów. Jednak jak to zawsze w życiu bywa, gdy człowiek poczuje się zbyt pewnie, los go od razu prostuje. Mianowicie 2 tygodnie później, na początku lutego, kilka dni po ukończeniu kolejnego półmaratonu, podczas lekkiej przebieżki poczułem ból w lewej łydce. Nie był on zbyt dokuczliwy podczas chodzenia, niestety całkowicie uniemożliwiał bieganie. Nauczony wcześniejszymi przygodami z lekkimi kontuzjami postanowiłem na kilka dni całkowicie odpuścić treningi, tak aby organizm mógł się w pełni zregenerować. Niestety po upływie tygodnia ból nadal nie ustępował, w związku z czym znów dałem sobie wolne od biegania, nie chcąc kusić losu poważniejszą kontuzją. W międzyczasie stosowałem różne metody mające na celu zażegnanie bólu, począwszy od jacuzzi, poprzez masaże, a skończywszy na kąpielach w solach bocheńskich. Ponadto ból był na tyle łaskawy, że bez problemu mogłem jeździć na rowerze oraz pływać na basenie, więc chociaż tyle mogłem zrobić, aby całkowicie nie wypaść z rytmu treningowego. Kontuzja zaczęła ustępować dopiero po 14 dniach, czyli na niewiele ponad 2 tygodnie przed dniem próby, czyli 7 marca. Zdawałem sobie sprawę, że ostre treningi na tak krótki czas przed zawodami niewiele mogą przynieść dobrego, a ryzyko ponownej kontuzji jest bardzo duże, dlatego zdecydowałem, że resztę czasu poświęcę na biegi o lekkiej intensywności i całkowite wykurowanie chorej łydki. Trochę się obawiałem, że strata prawie 20 dni z okresu przygotowawczego może mieć późniejsze konsekwencje, jednak fakt, że dwukrotnie udało mi się ukończyć półmaraton w czasie nieznacznie ponad 2 godziny, dodawał mi otuchy. Wiedziałem, że aby ukończyć maraton, a taki od samego początku był mój cel, wystarczy przebiec połowę dystansu w podobnym czasie, a potem pozostanie mi 20 kilometrów i 4 godziny na to, żeby je pokonać i dojść do mety.



Do Barcelony, razem z Agą czyli moim wiernym kibicem, przylecieliśmy w czwartek wieczorem. Piątek i sobotę poświęciliśmy na wspólne ostatnie lekkie przebieżki oraz spacery po centrum stolicy Katalonii. W sobotę zaliczyłem swoje pierwsze „pasta party”, czyli obiad węglowodanowy (spaghetti bolognese i carbonara oraz wszelkiego rodzaju napoje gazowane w puszkach) przygotowany specjalnie dla uczestników BCN2010. Po tej „wyszukanej” wyżerce, odebrałem zestaw maratończyka tzn. numer startowy, czyli wyjątkowy 11981, chip rejestrujący mój bieg oraz pamiątkową koszulkę i plecak, który od razu przechwyciła Aga. Wreszcie byłem w pełni gotowy do startu, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko przebiec 42 kilometry i 195 metrów i mieć to z głowy.







Pobudka o 6, budziłem się ledwie 5 razy w ciągu nocy, szybkie śniadanie na lekko (jogurt, banan, serek i jakieś ciastka z dużą ilością energii), ostatnie sprawdzenie czy spakowałem niezbędny sprzęt sportowy, kop na szczęście od Agi (miała do mnie dołączyć bezpośrednio przed startem) i już byłem gotowy do wyjścia. Na miejsce dotarłem o 7 (rozpoczęcie biegu zaplanowane było na godzinę 8), więc pozostało mi sporo czasu, aby spokojnie się przebrać i rozgrzać do maratonu. Wśród około 10 tysięcy biegaczy czułem się jak totalny początkujący, ale przyglądając się zachowaniu innych, bardziej doświadczonych maratończyków, doszedłem do wniosku, że aż tak bardzo nie odstaję od grupy.



Uroczysty start maratonu odbył się na placu d’Espanya przy uruchomionych fontannach wraz z towarzyszącą muzyką. Trasa biegu prowadziła ulicą de Sants w kierunku stadionu Camp Nou (na którym swoje mecze rozgrywa zespół FC Barcelona), by następnie po około 11 kilometrach wrócić do miejsca startu. Ta część nie sprawiła mi prawie żadnych problemów, poza niewielkimi bólami, które krótkotrwale pojawiały się w zmiennych miejscach tj. w kostce, w prawym udzie, w lewej łydce i na koniec w prawym udzie - ten akurat towarzyszył mi już do samego końca. Poza tym odcinek ten obfitował w bardzo wiele zabawnych sytuacji, wszystkich związanych z potrzebą załatwienia się. Była na przykład kobieta, która prosto z trasy wbiegła na baru w wiadomym celu, lub druga, która była już na tyle zdesperowana, że sikała na ulicy pomiędzy dwoma samochodami. Śmiesznie też wyglądał moment, kiedy grupa chyba 10 facetów załatwiała się każdy przy swoim drzewka tuż przy Camp Nou (cały czas podejrzewam, że byli to kibice Realu).







Dalsza część biegu wiodła ulicami Passeig de Gracia, Rossello i Valencia (tuż obok których znajdują się niepowtarzalne budowle Gaudiego czyli Casa Batlló, La Pedrera oraz katedra Sagrada Familia), a następnie aleją Meridiana w kierunku Szyszki, czyli widocznej z każdej części Barcelony wieży Agbar (hiszp. Torre Agbar). Po przebiegnięciu połowy dystansu, zdałem sobie sprawę, że na 99% ukończę maraton, więc jego drugą część biegło mi się znacznie łatwiej. Zresztą muszę przyznać, że mijane ulice, zabytki, budynki i ludzie ani na sekundę nie pozawalali mi się skupić na wewnętrznej walce z samym sobą. Tym sposobem z rozdziawioną buzią i uśmiechem w oczach pokonywałem kilometr za kilometrem. Na avenida Diagonal, między 25 a 30 kilometrem, po raz pierwszy udało mi się spotkać z Agą. Biegłem nadspodziewanie szybko i w dwa wcześniej zaplanowane miejsca, moja druga Połówka nieznacznie się spóźniła, choć korzystała podczas przemieszczania się z lokalnego metra. Ten ponad 5 kilometrowy fragment maratonu aleją Diagonal był dla mnie najtrudniejszy. Mimo że był całkowicie płaski, a biegaczy wspierała spora grupa kibiców, to bieg tam i z powrotem tą samą trasą bardzo się dłużył (ciężko mi sobie wyobrazić maraton, który składa się z kilku jednakowych okrążeń).





Z perspektywy czasu muszę przyznać, że ostatnie 10 kilometrów było najprzyjemniejszą częścią maratonu, podczas której praktycznie w ogóle nie myślałem o zmęczeniu i odległości jaka pozostała do mety. Bieg wśród palm przy brzegu morza Śródziemnego, przez wioskę olimpijską utworzoną na igrzyska w 1992 roku oraz pod łukiem triumfalnym, gdzie przez moment mogłem poczuć się jak ktoś naprawdę wyjątkowy, sprawiły że chwilami zapominałem, że cały czas jestem na trasie maratonu (nie wspomnę już nawet o osławionej „ścianie”, na którą maratończycy natrafiają mniej więcej na tym etapie – można powiedzieć, że przeszedłem obok „ściany”). O tym na dobre przypomnieli mi dopiero ludzie, którzy od placu Catalunya poprzez wąskie uliczki zabytkowej części Barcelony, aż do końca deptaku La Rambla żywiołowo dopingowali wszystkich uczestników zawodów. Dzięki temu, że imiona uczestników były umieszczone na kartce razem z numerem startowym, co i rusz z tłumu dochodziły mnie głośne nawoływania „binge Daniel”, co znaczyło po prostu „dawaj Daniel”. Głośne wparcie Katalończyków towarzyszyło mi aż do samego końca. Podczas ostatnich kilometrów ulicami Sant Pau i Sepulveda, mimo tego że wiodły one pod górkę, wypełniała mnie taka radość, że niewiele brakowało, a uniósłbym się nad ziemią. Kiedy zdajesz sobie sprawę, że ciężki wysiłek trwający kilka miesięcy za chwilę zostanie wynagrodzony, czujesz że świat należy do ciebie i że nie ma rzeczy niemożliwych. Chcesz, aby ten moment trwał wiecznie. Końcowe metry pokonałem wraz ze spotkanym przypadkowo Polakiem. Razem, unosząc wysoko szalik w Polskich barwach i krzycząc z radości jak dzieci, przekroczyliśmy linię mety, za którą wpadłem w ramiona cieszącej się moim szczęściem niezawodnej Niuni. Euforia rozlewała się po moim ciele i miałem wrażenie, że cały ten maraton trwał tylko kilka chwil, bo w ogóle nie czułem zmęczenia. Wydawało mi się, że mógłbym przebiec jeszcze z 15 kilometrów lub wejść na szczyt Tibidabo (jakąś godzinę później nie miałem nawet siły się śmiać z tak głupich pomysłów – jednak dochodzenie do siebie po maratonie to już zupełnie inna historia).



Tak jak napisałem na początku tego wpisu, że ludzie przekraczający linię mety wyglądają jakby zdobywali swój złoty medal olimpijski, tak teraz mogłem w końću to potwierdzić – czułem się MISTRZEM ŚWIATA!!!


1 komentarz:

  1. Masz talent Dan gratulacje ~- bo w praktyce i teorii. Nieszka też nieżl wyszła z Gaudim w tle.

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE