piątek, 21 listopada 2008

Rodzinka w Irlandii


Trochę czasu to trwało, ale w końcu rodzina odwiedziła mnie na emigracji. Sam nie wiem czy było to aż 6 dni czy tylko 6 dni, ale jestem pewien, że wszyscy spędziliśmy super ten czas i w naszej pamięci zostanie wiele niezapomnianych wspomnień.





Pobyt taty i braty zatytułowany był "3 stolice w pigułce", jednak jak się później okazało w przypadku Belfastu, nawet pigułka była zbyt szumnym słowem. Jedyne, co możemy powiedzieć o stolicy Irlandii Północnej to to, że w niej byliśmy - chociaż prawda jest taka, że jedynie przez nią przejechaliśmy. Plan był prosty jak konstrukcja cepa - jedziemy do Belfastu i przy okazji zobaczymy okolice tego miasta. A że wyszło jak zawsze czyli spontanicznie, to mieliśmy okazję spędzić wspólnie ponad 8 godzin w samochodzie. Ot taki rodzinny "road trip". Tyle że nie po bezdrożach zielonej wyspy, ale po monotonnych autostradach. Na miejsce zajechaliśmy już wieczorem, więc krajobrazy oraz Giant Causeway - ziemia obiecana naszej wyprawy - obejrzeliśmy dopiero po powrocie do domu na zdjęciach, którymi mogliśmy się cieszyć dzięki genialnemu wynalazcy lampy błyskowej (niestety nie znalazłem nazwiska w necie). Na pocieszenie tak spędzonego dnia, udało nam się zjeść wyśmienity obiad. Razem z rodziną Szwedzików, bo trzeba wspomnieć, że razem braliśmy udział w tej niekończącej się nigdy podróży, mieliśmy okazję rozkoszować się wyszukanymi potrawami w restauracji, która nie skłamię mówiąc, że spadła nam z nieba. Tej magicznej atmosfery, poczucia sytości i uśmiechów na twarzy nie zdołał już nawet zepsuć zjazd z autostrady w złym miejscu, dzięki któremu nadłożyliśmy ok. 20 minut (24km).





Kolejny dzień to odkrywanie uroków Dublina i muszę przyznać że z rodzinką wyszło to naprawdę świetnie. Może dlatego że jesteśmy podobni i podobnie myślimy. Sam za siebie przemawia fakt, że zaczęliśmy od wizyty w irlandzkim pubie i obejrzeniu pierwszej połowy meczu Manchester vs. Arsenal (jedna osoba z naszej ekipy nie będzie tego spotkania dobrze wspominać), a potem już lekkim krokiem zahaczyliśmy stadion Croke Park. Muszę przyznać, że obiekt zrobił wrażenie na wszystkich uczestnikach touru łącznie ze mną. Stadion mieści 82.000 osób i jest 4. co do wielkości w Europie. Tych oraz innych ciekawych informacji dowiedzieliśmy się od pani przewodniczki, która bardzo dzielnie znosiła nasze z leksza zakręcone towarzystwo.








W tym miejscu należy wspomnieć o typowej irlandzkiej pogodzie tzn. rano, kiedy wstaliśmy było słonecznie i bezchmurnie, po przyjeździe do Dublina i do wizyty na stadionie mieliśmy już chmury na niebie, a po wyjściu z niego musieliśmy zaopatrzyć się w parasol, gdyż deszcz co raz bardziej dawał się nam we znaki. Brakowało jedynie wiatru, ale na szczęście nasi goście mieli okazję poczuć go na własnej skórze ostatniego dnia podczas wspinaczki na Bray Head.

Później tego dnia mieliśmy jeszcze okazję rozkoszować się tradycyjną irlandzką kuchnią, pałaszując potrawy rodem z Italii i krajów orientu oraz odwiedzić mekkę ludzi czczących TK Maxxa. Wieczór zakończyliśmy kuflem piwa (no może dwoma): najpierw w irlandzkim pubie usytuowanym w centrum Dublina, a później w domu, dochodząc do siebie po całodziennych wojażach.

Niedziela zaskoczyła nas słoneczną pogodą więc chcąc wykorzystać okazję wstaliśmy z samego rana o 11 i już godzinę później mknęliśmy drogą wytyczaną nam przez "niezawodny GPS". Rozkoszując się górskimi krajobrazami dotarliśmy na miejsce - pod wodospad Powerscourt. Miejsce naprawdę wyjątkowe, choćby dlatego, że kasują każdą osobę po 5 euro. Ale także dlatego, że przyroda naprawdę potrafi zaskakiwać swoim pięknem. Kolejnym przystankiem naszej wyprawy przez irlandzką dzicz była malowniczo położona wieś Glendalough. Jednak naszą wędrówkę po raz kolejny urozmaiciła irlandzka pogoda - tym razem jednak 5 minutowy deszcz sprawił, że powrót do domu żeby zmienić ciuchy i ogrzać się przy herbacie, był jedyną słuszną decyzją. Tak jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy, pstrykając jeszcze na odchodnym kilka fotek, które naprawdę oddają to jak się czuliśmy w tamtym momencie. Wieczór przy małym drinie zakończyliśmy dość wcześnie bo ok. 12 - powodem była wczesna pobudka kolejnego dnia.





Wycieczka przenosiła się na inną wyspę w związku z czym już od godziny 3 nad ranem byliśmy na nogach, a że wszystko przebiegło bardzo sprawnie już o godzinie 9 mogliśmy się cieszyć piękną deszczową pogoda, z tą tylko różnicą, że teraz byliśmy w Londynie. Stolica Anglii, niezależnie od panujących warunków atmosferycznych, zawsze robi wrażenie na przyjezdnych. Chociaż może jest tak, że to właśnie deszcz i mgła oddają cały urok tej metropolii - bzdura. Nie znam osoby, która czerpie przyjemność z bycia przemokniętym do suchej nitki i posiadania bagna w butach. Ale wracając do tematu, przygodę w Londynie zaczęliśmy, a jakże by inaczej, od stadionu. Pech chciał, że ze względów praktycznych zdecydowaliśmy się zobaczyć Stamford Bridge - położony jest najbliżej centrum. Obiekt nie robi wielkiego wrażenia. Naszą uwagę skupił jedynie mur z sylwetkami zawodników przed głównym wejściem, na którym to można było znaleźć m.in. Deco czy Belletiego. Dalej trasa wiodła już tradycyjnym szlakiem wszystkich pielgrzymów, czyli: Buckingham Palace, Big Ben i Westminster, twierdza Tower oraz Tower Bridge.







Wizyty przy kolejnych miejsc przeplatane były innego rodzaju atrakcjami. I tak na przykład mieliśmy okazję skosztować tradycyjne angielskie śniadanie: fasolka, jajko i frytki oraz zupa pomidorowa, a do tego, jakże inaczej, herbata, spędzić 2 godziny na zakupach przy Piccadilly Cirrcuss, odbyć niezapomnianą podróż piętrowym autobusem na odcinku jednego przystanku czy zjeść osławione już na całym świecie angielskie fish&chips. Bawiliśmy się przy tym świetnie i podróż tą zapewne będziemy wspominać przy każdej nadarzającej okazji.


Ostatniego dnia, już w nieco w okrojonym składzie, ekipa wspięła się na szczyt Bray Head. Górka może niezbyt wysoka porównując ją do Mount Everestu, bo mająca jedynie 241 metrów, ale przy huraganowym wietrze przy jakim została zdobyta, wyczyn ten zasługuje na podziw i uznanie.



Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy, więc tak i nasze rodzinne spotkanie po 5 miesiącach dobiegło końca. Na lotnisku był płacz, smutek i trwające 13,5 sekundy uściski niedźwiedzia. Rodzinka odleciała, ale pozostały nam wspomnienia i świadomość, że niedługo znów powtórzymy zjazd rodzinny. Może tym razem w cieplejszych zakątkach Europy.

2 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy ten wasz blog ;) Jak ja zazdroszczę tej Kucky !!! Mała podróżniczka ;)
    Buziaki od Niny i Nati !! ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. hej hej panie N!

    fajnie was tu widziec dziewczyny. domyslamy sie ze Kucky zamiast Lucky wyszlo przez przypadek:)

    mozna by sie na jakiego skajpa kiedys umowic i pogadac. co wy na to?

    pozdrufka!

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE