środa, 8 maja 2013

Himalaje szykujcie się. Nadchodzimy!

Jejejejeje!!! Nareszcie w Nepalu. Na przyjazd tutaj czekałem z niecierpliwością od samego początku Podróży w Nieznane. W myślach odliczałem kolejne dni do momentu, w którym w końcu ujrzę Himalaje i białe szczyty 8-tysięczników. Kraj na mojej liście wymarzonych miejsc do zobaczenia pojawił się ledwie rok temu i od razu zawitał na jej samym szczycie. Marzenie podsycałem czytając książki o tematyce górskiej (Jerzy Kukuczka, Joe Simpson czy Martyna Wojciechowska), próbując przy tym zrozumieć co motywuje ludzi do wypraw w tak niebezpieczne miejsca. Jednoznacznej odpowiedzi niestety nie znalazłem, ale mam nadzieję że pobyt u stóp najwyższych gór na Ziemi odsłoni mi rąbek owej tajemnicy.


Już sam lot nad Nepalem sprawił, że serce z radości waliło mi jak głupie. Białych szczytów niestety nie było widać, ale i tak siedziałem nakręcony jak po kilku redbullach. Podobnie zresztą było na lotnisku, gdy urzędnik imigracyjny wbijał nam do paszportu 30-dniową wizę. Banan nie schodził z mojej twarzy. Nie mogłem się nacieszyć, że w końcu tutaj przelecieliśmy. Mam wrażenie, że w tym stanie mógłbym wbiec na Mount Everest w kilka godzin. Aga przez cały czas miała ze mnie całkiem niezły ubaw.


Na lotnisku przywitał na Dhiraj, którego poznaliśmy przez Couchsurfing. Niestety nie mógł nas gościć u siebie w domu, ale i tak chciał się z nami spotkać. Znajomość z nim zresztą szybko okazała się pomocna. Do wizy Nepalskiej potrzebne są bowiem zdjęcia, które owszem mieliśmy, ale w głównym bagażu. Do plecaków natomiast nie mogliśmy się dostać bez wizy w paszporcie. Niby można było zrobić niezbędne fotki na miejscu, ale po co wydawać pieniądze, zwłaszcza że te kilku dolarów można spożytkować w lepszy sposób. I tu z pomocą przyszedł Dhiraj, który był pracownikiem lotniska. Razem z nim bez najmniejszych problemów minąłem wszystkie punkty kontrolne, znalazłem zdjęcia w plecaku i po 5 minutach byłem z powrotem w kolejce po wizę. Dobrze mieć takich znajomych. Po zakończeniu formalności poszliśmy razem na obiad (rewelacyjne pierożki momo), podczas którego dostaliśmy zastrzyk niezbędnych informacji na kilka pierwszych dni w Katmandu. Przy okazji przeczekaliśmy kilkugodzinny strajk transportu publicznego, który zgodnie z planem skończył się o 17. W Azji taka punktualność do tej pory była dla nas nie do pomyślenia. Dwa dni później spotkaliśmy się jeszcze raz w trochę większym gronie (Dhiraj, jego brat i couchsurfer z Anglii). Przy piwie i lokalnym jedzeniu (m.in. Dal bat i Thakali Khana) przegadaliśmy cały wieczór. Był też pomysł, aby wspólnie wybrać się na jednodniowy trek, ale byliśmy trochę podziębieni więc ostatecznie daliśmy sobie z tym spokój, chcąc być w pełni sił na główną atrakcję Nepalu.

Couchsurfingowe ekipa.

Katmandu wyobrażałem sobie jako względnie nowoczesną stolicę. Może nie aż tak jak malezyjskie Kuala Lumpur, ale mimo wszystko bardziej rozwiniętą niż birmański Yangon. Było nie było turystyka w Nepalu rozwija się już od dobrych kilkudziesięciu lat, stąd moje mylne przypuszczenie, że razem branżą również miasto na tym zyskuje. Jednak gdy tylko opuściliśmy lotnisko okazało się, że znów cofnęliśmy się w czasie i to mocno. Trzeba jednak przyznać, że miasto miało swój klimat. Może trochę nazbyt przytłaczający, ale na kilkudniowy pobyt w sam raz.

Lokalna wersja taksówki.

Z takimi "plecakami" grawitacja nabiera nowego znaczenia.

Dworzec autobusowy.

Mi najbardziej podobało się w Thamel, dzielnicy będącej swego rodzaju turystyczną enklawą w Katmandu. To tutaj prosto z lotniska trafia większość zbłąkanych turystów szukających lokalnych atrakcji i taniego noclegu. My wylądowaliśmy tam dokładnie z tych samych powodów. I choć wiele osób narzeka na wątpliwy klimat tej dzielnicy, mi ona bardzo przypadła do gustu. Na wyciągnięcie ręki miałem restauracje z bardzo dobrym nepalskim, hinduskim i tybetańskim jedzeniem, księgarnie z niezwykle interesującymi tytułami oraz sklepy ze sprzętem turystyczno-górskim. Czego można chcieć więcej.

Bardzo specyficzny klimat Thamel.

Księgarnie dla mnie i sklepy z paszminowymi szalami dla Agi.

Wybór pamiątek w Nepalu jest niezliczony.


W Katmandu zabawiliśmy 3 dni. Poza poznawaniem stolicy i jej mieszkańców, załatwialiśmy również sprawy związane z trekiem dookoła Annapurny. Pozwolenia, mimo że były jedynie formalnością, zajęły nam całkiem sporo czasu. Już samo odnalezienie odpowiedniego urzędu przypominało zabawy w Geocaching. Kolejny etap to droga przez biurokrację oraz systematyczne uszczuplanie portfela (permit na trek to ok 25$ + kolejne $20 za książeczkę TIMS). Czego jednak się nie robi żeby spełniać marzenia. Po 2 godzinach zabaw z urzędnikami byliśmy gotowi na przygodę.

Ciekawe co takiego uruchamiają?

Rozpiska z godzinami, kiedy w Katmandu nie będzie prądu. Całkiem sporo tego.

Póki co jednak tylko od strony formalnej. Pozostało jeszcze skompletować brakujący sprzęt na trek dookoła Annapurny. Wyjeżdżając z Polski stwierdziliśmy, że bez sensu tachać ze sobą sprzęt na zimną pogodę skoro przez pierwsze 2 miesiące będziemy się prażyć w tropikach. Tym sposobem przyjeżdżając do Nepalu musieliśmy dokupić całkiem sporo rzeczy. Szkopuł w tym, że 99% sprzedawanych w Katmandu produktów to "Nepali Made", które z oryginalnym sprzętem North Face'a czy Jacka Wolfskina wspólną mają tylko nazwę, ale są zdecydowanie tańsze. W budżetowej podróży cena robi różnicę, dlatego zdecydowaliśmy się zaoszczędzić kilkaset dolarów i zaopatrzyliśmy się w dużo tańsze jednorazowe podróbki (z perspektywy zrobionego treku trzeba przyznać, że większość kupionego sprzętu sprawdziła się nadspodziewanie dobrze). Ponadto część rzeczy, takich jak puchowe śpiwory i plecak dla Agi, wynajęliśmy w Black Stone Mountain, sklepie poleconym nam przez recepcjonistę z naszego hotelu (gorąco polecamy. może wnętrze nie robi szału, ale ceny są naprawdę bardzo dobre).

Oczy Buddy.


Motocyklowa osłona przed upierdliwymi pieszymi.

Po 3 dniach przygotowań i zakupowym szale w Thamel nareszcie byliśmy gotowi, aby ruszyć na spotkanie z górską przygodą i Himalajami. Na to czekałem od wielu dni. Uzbrojeni po czubek głowy zapakowaliśmy niezbędne rzeczy do dwóch plecaków, natomiast resztę gratów upchaliśmy to jednej dużej torby i zostawiliśmy na przechowanie w hotelu. Katmandu mieliśmy opuścić następnego dnia o 7 rano i wrócić dopiero za około 3 tygodnie. Teraz przyszedł jednak czas, aby się trochę przespać i zebrać siły na nadchodzące wyzwanie.

2 komentarze:

  1. No wreszcie jakiś soczysty kawałek reportażu.
    Trochę mnie niepokoi Twój stan podniecenia do tych zimnych gór , jak obok masz ledwie
    ,,dwuletnią żonę" .Życzę Wam dalszych kolorowych wrażeń i nadrobienia zaległości
    (w reportażach).jp

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do rozpiski kiedy nie ma prądu - chyba łatwiej by im było napisać kiedy prąd jest ;-P

    OdpowiedzUsuń

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE