niedziela, 18 grudnia 2011

Halftime Show w Mieście Aniołów


Tak się złożyło, że nasz przyjazd do Miasta Aniołów, tak zwykło mawiać się na Los Angeles, przypadł mniej więcej w połowie naszej Podróży Marzeń po Ameryce Północnej. Lista niesamowitych rzeczy, które do tej pory widzieliśmy i przeżyliśmy, jest już naprawdę spora, a przed nami jeszcze ponad miesiąc w podróży. Miejmy nadzieję, że starczy nam miejsca na dysku na kolejną dawkę zdjęć i filmów. Tym bardziej, że po wyjeździe z LA przybyło nam sporo nowych materiałów. Nie mogło być jednak inaczej zwłaszcza, że podczas 3-dniowego pobytu odwiedziliśmy większość najciekawszych atrakcji miasta.

Anioły z LA

Wszyscy, którzy znają mnie trochę lepiej, wiedzą, że gdy odwiedzam miasta, zazwyczaj ląduję w okolicach aren sportowych. Jedni lubią nawiedzać muzea, drudzy galerie albo inne mniej lub bardziej znane atrakcje, a ja mam skrzywienie na punkcie stadionów piłkarskich, hal koszykarskich i wszelkich obiektów, które choć trochę związane są ze sportem. Tak było w Seattle, Vancouver i Salt Lake City. Nie inaczej więc mogło być w Los Angeles, mieście gdzie najpewniej zabrakło by palców u obu rąk, aby zliczyć wszystkie profesjonalne drużyny grające w rozgrywkach narodowych. Na szczęście maniacy sportowi tacy jak ja, w LA mają nieco ułatwione zadanie, gdyż w hali Staples Center swoje mecze rozgrywają zarówno koszykarze NBA, koszykarki WNBA oraz hokeiści NHL, a swego czasu nawet futboliści AFL. Można więc powiedzieć, że odwiedzając taki obiekt ma się pakiet 4 w 1. I choć fanem Lakersów na pewno nie jestem czułem się tam uhahany jak po wypiciu redbula. Później, przez zupełny przypadek, trafiliśmy jeszcze na położony w pobliżu stadion olimpijski, który w przeszłości dwukrotnie miał okazję gościć najlepszych sportowców. Aga była trochę mniej wniebowzięta, ale przez tych kilka wspólnych lat, przyzwyczaiła się już chyba do tego mojego małego zboczenia.

Staples Center, a w tle downtown LA

1 na 1 z Magicem Johnsonem - eks-gwiazdą Lakersów

Stadion Olimpijski - Arena Letnich Igrzysk w 1932 i 1984 roku

Adze bieganie po sportowych arenach umilał fakt, że następnym przystankiem w Mieście Aniołów miała być świątynia gwiazd szklanego ekranu. Dojazd do Hollywood, bo o nim mowa, zajął nam trochę więcej czasu niż planowaliśmy, ale przynajmniej mieliśmy niepowtarzalną okazję przejechać się tak znanymi ulicami jak Rodeo Drive czy Sunset Boulevard, a także zahaczyć o znane chyba wszystkim serialowe dzielnice Beverley Hills i Bel Air. Prawda jest jednak taka, że frajda z bycia w tak znanych miejscach tylko sama w sobie była niesamowita, bo to co tam zobaczyliśmy w zachwyt nas nie wprowadziło. Podobnie zresztą miała się rzecz z Hollywood Boulevard. Sam do końca nie wiem czego oczekiwaliśmy od tego miejsca, ale gwiazdy na chodniku nas nie powaliły. Wiadomo, byliśmy zajarani jak krowa przy dojeniu, ale nie tak to sobie wyobrażaliśmy (swoją drogą nie po raz pierwszy podczas tej podróży nasza wizja jakiegoś miejsca odbiega trochę od tego co spotykamy). Początkowa ekscytacja szybko opadła i bulwar Hollywood zamienił się w zwykły chodnik z dużą liczbą nazwisk bardzo często będących dla nas kompletnie anonimowymi. Widać chyba nie jesteśmy prawdziwymi znawcami kinematografii. Ale chyba nie tylko my, bo na chodnikowym gwiazdozbiorze zabrakło między innymi takich asów jak Al Pacino, Robert De Niro czy Jack Nicholson - co szczególnie Wojtkowi było w niesmak.

Staples Center, a w tle downtown LA

George Clooney - pierwsza miłość Agi

Każdy ma idola na jakiego zasłużył

Następnego dnia zawitaliśmy do jednej z Fabryk Snów, aby zobaczyć od kuchni jak powstają największe produkcje filmowe. Nasz wybór padł na Universal Studios, gdzie na poznawaniu tajników kinematografii spędziliśmy cały dzień. Dowiedzieliśmy się między innymi kilku szczegółów o efektach specjalnych - tych trącących myszką wykorzystywanych przed kilkudziesięcioma laty oraz tych bardziej zaawansowanych, które obecnie stosowane są podczas tworzenia filmów akcji. Zobaczyliśmy także w akcji całe stado przeróżnych zwierzęcych aktorów, które regularnie występują na planie obok ludzi. Swoje umiejętności na niewielkiej scenie zademonstrował nam na przykład pocieszny szop pracz, drapieżny sokół oraz różowy prosiak - śmiechu było przy tym co niemiara.

Próbka możliwości speców od efektów specjalnych

Zwierzęce gwiazdy też potrafią znaleźć czas dla swoich wielbicieli

Hitem parku była jednak przejażdżka po planach filmowych. Szczęki, King Kong czy Wojna Światów to tylko niektóre z nich. Niestety na te, gdzie kręcone były zdjęcia do najnowszych filmów, nie zostaliśmy wpuszczeni. W zamian za to mogliśmy zobaczyć takie cuda jak deszcz padający na zawołanie, kontrolowaną powódź, a także kilka innych ciekawych trików rodem z Hollywood. Zaskakujące jest to, jak stosunkowo łatwo można oszukać widza i to na tyle różnych sposobów.

W Universal Studio można spotkać aktualne gwiazdy, ale również i te sprzed lat

Budynek, który występował m.in. w trylogii Powrót do Przyszłości oraz filmach Bruce Wszechmogący i Gremliny

Wodny Świat (ang. Water World), czyli film akcji na żywo

Jeszcze mieszkając w Toronto planowaliśmy wybrać się do wesołego miasteczka z prawdziwego zdarzenia. Niestety z różnych powodów musieliśmy odpuścić sobie tamtą wizytę w miejscowym Wonderlandzie. Postanowiliśmy jednak, że jeśli tylko nadarzy się okazję, aby podczas podróży odwiedzić park rozrywki, na pewno z niej skorzystamy. I właśnie taka okazja trafiła się nam w Los Angeles. W Six Flags na wygłupach spędziliśmy cały dzień. Zakręcone rollercoastery, kolejki górskie o komiksowych nazwach (np. Batman, Superman i Green Lantern) oraz inne kosmiczne atrakcje sprawiły, że poziom adrenaliny przez cały czas nie schodził poniżej 100%. Opuszczając park tuż po północy cały czas byliśmy nakręceni jak króliki Duracell i nawet to, że cali byliśmy wytrząchani, a głowy mieliśmy lekko zahukane i do tego prawie straciliśmy głos, aż tak mocno nie doskwierało. W końcu niecodziennie można się tak wybawić.

Six Flags to taki plac zabaw dla trochę większych dzieci



Ostatni dzień, po wcześniejszych szaleństwach rodem z LA, postanowiliśmy spędzić trochę mniej intensywnie. Wybraliśmy się zatem na plażę, najpierw w Long Beach, a później w Santa Monica i Venice, gdzie podczas leniwych spacerów mogliśmy poznać miasto z innej, trochę mniej turystycznej strony. Udało nam się także spotkać ze znajomym, którego poznaliśmy jeszcze za czasów, gdy mieszkaliśmy w Dublinie (przy okazji gorące pozdrowienia dla Erica). Ot taki przyjemny, niczym nie skrępowany dzionek.

Zawsze tętniące życiem molo Santa Monica Pier

To właśnie na Santa Monica Pier swój zachodni koniec miała historyczna Route 66

Na Farmer's Market można trochę odetchnąć od zgiełku miasta

Kolorowe ściany w okolicach Venice Beach

Ogólnie nasz pobyt w Los Angeles można uznać za udany. Nieźle się wyszaleliśmy, aczkolwiek miasto samo w sobie nas nie urzekło. Było kilka ciekawych miejsc, ale chyba czegoś innego oczekiwaliśmy po Mieście Aniołów. Na pewno wpływ na naszą ocenę miała mglista pogoda, która dosyć mocno dała się nam we znaki skutecznie ograniczając okoliczne widoki. Dość powiedzieć, że w trakcie 3-dniowego pobytu w LA, widzieliśmy jedynie kontury znanego wszystkim znaku Hollywood, a panoramę miasta z Mulholland Drive musieliśmy sobie wygooglać. Cóż wygląda na to, że chyba nie można mieć wszystkiego. Miejmy nadzieję, że mgła pozostanie w Los Angeles i nie będzie nam się naprzykrzać podczas jazdy jedną z najładniejszych tras w Stanach Zjednoczonych - Highway 1.

Tak, tak, ten majaczący napis to Hollywood

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

WSZYSTKO CO CHCIELIBYŚCIE ZNALEŹĆ NA BLOGU - KATEGORIE