No i stało się. Po paru miesiącach planowania i kilkutygodniowych przygotowaniach do wyprawy w końcu wyruszyliśmy w naszą podróż marzeń. Od 6 godzin jesteśmy w drodze do Nowego Jorku. Już na starcie mieliśmy nawet małą przygodę, bo w megabusie zepsuła się klima i trzeba było czekać ponad godzinę na nowy autobus. Nastroje pozytywne, humory dopisują, tylko w brzuchu trochę burczy, a do Nowego Jorku jeszcze z 8h.
Ostatnie dwa tygodnie przeleciały w oka mgnieniu. Wszystko za sprawą długo oczekiwanej wizyty rodziców. Nie licząc pogawędek skajpowych, rodzinki nie widzieliśmy ponad 10 miesięcy. Łatwo się zatem domyśleć jak byliśmy podjarani ich odwiedzinami. Poza tym na czas ich pobytu zaplanowaliśmy szereg atrakcji, tak aby jak najlepiej przybliżyć im kanadyjskie klimaty. Sami zresztą na tym też skorzystaliśmy, bo rodeo czy Indiańskie pow-wow widzieliśmy pierwszy raz w życiu.
Ich kanadyjską przygodę zaczęliśmy od lekcji sportowej. Jeszcze w dniu przylotu zabraliśmy starszyznę na stadion Rogers Centre, gdzie rozgrywany był mecz futbolu kanadyjskiego (od amerykańskiej wersji różni się jedynie niuansami). Szybko wkręcili się w klimat kibicowania, jednak mimo szczerych chęci musieli uznać wyższość jetlaga (byli na nogach ponad 40 godzin) i na początku 3 kwarty po angielsku ulotnili się na spoczynek,
Później przez kilka dni odkrywaliśmy Toronto, a że to nie małe miasto, postanowiliśmy ułatwić im życie i skorzystaliśmy z czerwonego double deckera. Dla nas to też była nowość, bo do tej pory nigdzie nie mieliśmy okazji zwiedzać w ten sposób. Wylądowaliśmy także na Toronto Islands, aby poczilować sobie na plaży nudystów. Rzecz jasna, że nasza ekipa pozostała w strojach kąpielowych. Nawet sobie nie potrafię wyobrazić rodzinnego klimatu w wersji dla naturystów.
Kolejny etap kanadyjskiego ukulturalniania to road trip po Ontario. Jako że nasza wycieczka liczyła 6 osób, ciężko byłoby ją zmieścić w zwykłym samochodzie osobowym, a z kolei wynajęcie vana było prawie 2 razy droższe. Znaleźliśmy więc pośrednie rozwiązanie, czyli niezwykły samochód osobowy. Niezwykły, gdyż z przodu miał miejsca dla 3 pasażerów. Praktyczne rozwiązanie, aczkolwiek wyglądaliśmy pewnie komicznie. Coś jak rodzina Griswaldów.
Odkrywanie uroków prowincji zaczęliśmy od trzydniowego kempingu w Algonquin Provincional Park, gdzie już na wjeździe powitały na łosie. Miśków niestety (a może i stety) nie spotkaliśmy, ale jest duże prawdopodobieństwo, że odbijemy to sobie na Alasce albo w Yellowstone. Tak czy siak rodzinny biwak wypadł rewelacyjnie, a humorów nie zepsuł nawet akumulator, który padł po pierwszej nocce. Ciekawe jakie znaczenie miało to, że samochód wypożyczyliśmy w firmie rent-a-wreck, czyli wynajmij wraka.
Atrakcją, którą każdy przybywający w te strony musi zobaczyć, jest Niagara. Naszym gościom tak się spodobał olbrzymi wodospad, że jeden dzień nie starczył i musieliśmy ponownie wracać w tamte strony, przy okazji zahaczając o cukierkowe Niagara-on-the-Lake. Jedyne czego nasi przybysze nie mogli odżałować, to to że byli tak blisko amerykańskiej ziemi, a musieli się obejść smakiem.
Na koniec pokazaliśmy familii mniej popularne atrakcje. Pow-wow i rodeo, bo o nich mowa, to coś czego chyba daremnie można szukać w Europie. O ile popisy kowbojów są w jakimś stopniu każdemu znajome, to tematyka pow-wow jest raczej wszystkim obca. Jest to nic innego jak zjazd Indian z danego szczepu, podczas którego można podpatrzyć tradycyjne obrzędy. My akurat byliśmy gośćmi na Three Fires pow-wow, na który corocznie zjeżdżają Indianie z plemion Ojibwa, Odawa i Potawatomi. Impreza, mimo że robiona bardziej pod turystów, miała bardzo fajny klimat i wartą ją polecić każdemu, kto chciałby poznać Kanadę trochę lepiej.
Na deser natomiast załapaliśmy się jeszcze na jedyną w swoim rodzaju burzę, która przez kilka godzin grasowała nad Toronto (czytaj Piorunem w CN Tower). Pioruny uderzające w wieżę CN Tower, to niewątpliwie największa atrakcja w mieście (lepsza nawet od Toronto Islands). Jedyny problem jest z tym, że nigdy nie wiadomo kiedy akurat taki show nawiedzi Toronto.
Wszystko dobre się jedank kiedyś kończy (a zaczyna się inne dobre) więc trzeba było się niestety w końcu pożegnać. Przedwczoraj nadaliśmy paczki do Polski, wczoraj rodziców i Lucky, a dziś sami się wysłaliśmy w podróż. Przed nami 85 dni w podróży życia, wiele ekscytyjących przygód, ciekawych ludzi i niezapomnianych miejsc, a także niespodzianek - oby tylko pozytywnych.
ps. Posta zamieszczam o godzinie 5 na Manhatanie, gdzie czekamy na koleżankę, u której będziemy gościć przez 2 dni. Natomiast jeśli chodzi o ilość fotek to jest ich mało, bo główny laptop ze wszystkimi zdjęciami pojechał do Polski, a na nowym póki co pustka. Postaram się jednak je z czasem tutaj dorzucić.
Pożegnanie z chatą w Toronto, który była naszym domem przez ostatni rok
Ostatnie dwa tygodnie przeleciały w oka mgnieniu. Wszystko za sprawą długo oczekiwanej wizyty rodziców. Nie licząc pogawędek skajpowych, rodzinki nie widzieliśmy ponad 10 miesięcy. Łatwo się zatem domyśleć jak byliśmy podjarani ich odwiedzinami. Poza tym na czas ich pobytu zaplanowaliśmy szereg atrakcji, tak aby jak najlepiej przybliżyć im kanadyjskie klimaty. Sami zresztą na tym też skorzystaliśmy, bo rodeo czy Indiańskie pow-wow widzieliśmy pierwszy raz w życiu.
Ich kanadyjską przygodę zaczęliśmy od lekcji sportowej. Jeszcze w dniu przylotu zabraliśmy starszyznę na stadion Rogers Centre, gdzie rozgrywany był mecz futbolu kanadyjskiego (od amerykańskiej wersji różni się jedynie niuansami). Szybko wkręcili się w klimat kibicowania, jednak mimo szczerych chęci musieli uznać wyższość jetlaga (byli na nogach ponad 40 godzin) i na początku 3 kwarty po angielsku ulotnili się na spoczynek,
Później przez kilka dni odkrywaliśmy Toronto, a że to nie małe miasto, postanowiliśmy ułatwić im życie i skorzystaliśmy z czerwonego double deckera. Dla nas to też była nowość, bo do tej pory nigdzie nie mieliśmy okazji zwiedzać w ten sposób. Wylądowaliśmy także na Toronto Islands, aby poczilować sobie na plaży nudystów. Rzecz jasna, że nasza ekipa pozostała w strojach kąpielowych. Nawet sobie nie potrafię wyobrazić rodzinnego klimatu w wersji dla naturystów.
Kolejny etap kanadyjskiego ukulturalniania to road trip po Ontario. Jako że nasza wycieczka liczyła 6 osób, ciężko byłoby ją zmieścić w zwykłym samochodzie osobowym, a z kolei wynajęcie vana było prawie 2 razy droższe. Znaleźliśmy więc pośrednie rozwiązanie, czyli niezwykły samochód osobowy. Niezwykły, gdyż z przodu miał miejsca dla 3 pasażerów. Praktyczne rozwiązanie, aczkolwiek wyglądaliśmy pewnie komicznie. Coś jak rodzina Griswaldów.
Odkrywanie uroków prowincji zaczęliśmy od trzydniowego kempingu w Algonquin Provincional Park, gdzie już na wjeździe powitały na łosie. Miśków niestety (a może i stety) nie spotkaliśmy, ale jest duże prawdopodobieństwo, że odbijemy to sobie na Alasce albo w Yellowstone. Tak czy siak rodzinny biwak wypadł rewelacyjnie, a humorów nie zepsuł nawet akumulator, który padł po pierwszej nocce. Ciekawe jakie znaczenie miało to, że samochód wypożyczyliśmy w firmie rent-a-wreck, czyli wynajmij wraka.
Traperzy znad Słupi na kempingu w Algonquin
Atrakcją, którą każdy przybywający w te strony musi zobaczyć, jest Niagara. Naszym gościom tak się spodobał olbrzymi wodospad, że jeden dzień nie starczył i musieliśmy ponownie wracać w tamte strony, przy okazji zahaczając o cukierkowe Niagara-on-the-Lake. Jedyne czego nasi przybysze nie mogli odżałować, to to że byli tak blisko amerykańskiej ziemi, a musieli się obejść smakiem.
Na koniec pokazaliśmy familii mniej popularne atrakcje. Pow-wow i rodeo, bo o nich mowa, to coś czego chyba daremnie można szukać w Europie. O ile popisy kowbojów są w jakimś stopniu każdemu znajome, to tematyka pow-wow jest raczej wszystkim obca. Jest to nic innego jak zjazd Indian z danego szczepu, podczas którego można podpatrzyć tradycyjne obrzędy. My akurat byliśmy gośćmi na Three Fires pow-wow, na który corocznie zjeżdżają Indianie z plemion Ojibwa, Odawa i Potawatomi. Impreza, mimo że robiona bardziej pod turystów, miała bardzo fajny klimat i wartą ją polecić każdemu, kto chciałby poznać Kanadę trochę lepiej.
Na deser natomiast załapaliśmy się jeszcze na jedyną w swoim rodzaju burzę, która przez kilka godzin grasowała nad Toronto (czytaj Piorunem w CN Tower). Pioruny uderzające w wieżę CN Tower, to niewątpliwie największa atrakcja w mieście (lepsza nawet od Toronto Islands). Jedyny problem jest z tym, że nigdy nie wiadomo kiedy akurat taki show nawiedzi Toronto.
553-metrowy piorunochron
Wszystko dobre się jedank kiedyś kończy (a zaczyna się inne dobre) więc trzeba było się niestety w końcu pożegnać. Przedwczoraj nadaliśmy paczki do Polski, wczoraj rodziców i Lucky, a dziś sami się wysłaliśmy w podróż. Przed nami 85 dni w podróży życia, wiele ekscytyjących przygód, ciekawych ludzi i niezapomnianych miejsc, a także niespodzianek - oby tylko pozytywnych.
ps. Posta zamieszczam o godzinie 5 na Manhatanie, gdzie czekamy na koleżankę, u której będziemy gościć przez 2 dni. Natomiast jeśli chodzi o ilość fotek to jest ich mało, bo główny laptop ze wszystkimi zdjęciami pojechał do Polski, a na nowym póki co pustka. Postaram się jednak je z czasem tutaj dorzucić.
(autor: Daniel Leśniewski)
Nie macie pojęcia jak Wam zazdroszczę;)
OdpowiedzUsuńZa taką wycieczkę oddałbym wiele;)
No nic...Wam życzę wszystkiego dobrego...szerokich dróg,torów powietrznych,rzek czego tam sobie tylko życzycie...
No i to Miami:) Wy wiecie! Szczęścia i w tym aspekcie:)
Pozdrawiam!
Hej Dzieciaki jeszcze raz dzięki za ekstra przezycia,których nam dostarczyliście w ciągu tych najdłuzszych i najkrótszych 14 dni pobytu w Caaaanadzie.Good luck w Waszej dalszej eskapadzie po ameryce.Senior familii Griswoldów-jp
OdpowiedzUsuń