Kolejnym celem naszej alaskańskiej wyprawy było Seward i Kenai Fjords National Park. Około południa, tym razem już wynajętym samochodem, ruszyliśmy w jedną z najbardziej malowniczych tras na Alasce. Praktycznie przez 200 kilometrów, czyli od samego Anchorage aż do Seward, rozpościerają się niesamowite górskie krajobrazy, które nawet przez sekundę nie pozwalają się nudzić. Każdy zakręt to nowy, niezapomniany widok, który zapiera dech w piersi. Nasza podróż zamiast 2 godzin, zajęła nam chyba ponad 6, bo co rusz zatrzymywaliśmy się, aby nacieszyć oko oraz by uwiecznić te wyjątkowe pejzaże na zdjęciach.
W połowie drogi zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Aga zabrała nas do Wildlife Conservation Centre, które było czymś w rodzaju zoo ze wszystkimi najważniejszymi alaskańskimi zwierzakami. Mimo że nie było tak dziko jak w parku Denali, bardzo nam się spodobało to miejsce. W niemalże naturalnych warunkach mogliśmy z bliska zobaczyć między innymi niedźwiedzie grizzly, orły, caribou, bizony oraz bawoły (o ile tak na język polski można przetłumaczyć muskox). O każdym zwierzaku można było się dowiedzieć wiele bardzo interesujących faktów. Na przykład caribou (w Europie zwane reniferami) są jedynymi przedstawicielami jeleniowatych, u których samiec i samica posiadają rogi. Ponadto panowie na okres zimowy zrzucają swoje poroże, a panie dopiero po zimie. W konsekwencji oznacza to, że świąteczna historia o Rudolfie Czerwononosym trochę nie trzyma się kupy - albo że czegoś Rudolfinie nie wiemy.
Fajnie też było się dowiedzieć, że zwierzęta z tego centrum są niezastąpionymi aktorami. I tak na przykład łoś, stado caribou i banda kojotów występowały w jednym z moich ulubionych filmów tj. "Into to the Wild". Dowiedzieliśmy się również, że jeden z misiów wkrótce będzie występował u boku Johna Cusack'a w filmie, którego akcja toczy się nie gdzie indziej, jak tylko na Alasce. Może wkrótce i w tańcu z gwiazdami, jak skończą się już sławne nazwiska, będą występować dzikie zwierzęta.
Do Seward dotarliśmy pod wieczór, zatrzymując się jeszcze po drodze w Moose Pass na małą przekąskę. Naszym łupem padł łosioburger, który jest jednym z alaskańskich przysmaków. Po zaspokojeniu głodu nie pozostało nam nic innego jak znaleźć kamping i podładować akumulatory na kolejny dzień nowych wrażeń. Warto dodać, że namiot postawiliśmy nieopodal nabrzeża zatoki Resurection Bay (jedyne 10 dolarów kosztowała taka miejscówka) i gdy rano wystawiliśmy głowy ze śpiworów mogliśmy podziwiać górskie szczyty wyłaniające się z mglistych obłoków. Dodatkowo wszędzie było pełno królików, które nie wiadomo czemu kręciły się po okolicy.
Seward to niewielki port rybacki, którego główną atrakcją są rejsy w okolice lodowców oraz wycieczki kajakami po zatoce. Mieliśmy chrapkę na aby spróbować obu, wyszło jednak tak, że zrobiliśmy coś zupełnie innego - kto wie czy nawet nie lepszego. Mianowicie wybraliśmy się na pieszą wędrówką na pole lodowe. Nasz trekking rozpoczął się u stóp Exit Glacier. Od samego początku była to bardziej wspinaczka niż spacer - na 6 kilometrowym szlaku trzeba się było wspiąć 1,000 metrów.
Zapowietrzyliśmy się już po kilkunastu minutach. Z czasem było już lepiej, zwłaszcza że wyłaniające się widoki lodowców dawały niesamowitego kopa energetycznego. Ponadto na zboczu gór wypatrzyliśmy 3 czarne niedźwiedzie (mama miś z 2 małymi miśkami) oraz 2 górskie kozice (sporu czasu nam zajęło zidentyfikowanie, co to jest, tak dziwnie ten zwierz wyglądał) więc w pewnym momencie prawie się unosiliśmy nad ziemią. Najlepsze czekało jednak na końcu szlaku. Widoku pola lodowego nie zapomnę do końca życia. Krajobraz jak na innej planecie. Wszędzie śnieg, lodowce i górskie szczyty tonące w chmurach. Jeśli kiedyś będziecie w tej okolicy, koniecznie wybierzcie się na Harding Icefield Trail.
Następnego dnia wybraliśmy się w okolice Whittier, miasteczka leżącego w połowie drogi pomiędzy Seward i Anchorage. Zanim tam jednak dojechaliśmy, kilka kilometrów od celu, zatrzymaliśmy się przy górskim strumyku, w którym aż roiło się od łososi. Tyle ich było, że można by je łapać gołymi rękoma. Inna sprawa, że było też sporo rybich zgonów - ryby te podczas swojej wędrówki docierają w te okolice po czym składają ikrę i umierają.
Wracając jednak do Whittier, to wbrew pozorom bardzo interesująca osada. Pozory są takie, że jest to niewielka rybacka mieścina licząca jedynie 180 ludzi. Miasteczko staje się ciekawsze (ale tylko trochę ciekawsze), gdy mu się lepiej przyjrzeć. A więc te 180 ludzi w większości mieszka w jednym wieżowcu (jedyny wysoki budynek w miasteczku). Do Whittier można dostać się jedynie przez tunel (opłata za przejazd w 2 strony to $12), który ze względu na oszczędność używany jest przez samochody i pociągi. Przez około 4 kilometry jedzie się więc po torach. Interesująca jest również historia miasteczka, w którym w czasie II Wojny Światowej stacjonowały wojska amerykańskie. Czasy prosperity jednak minęły i obecnie raczej niewiele się tu dzieje. Nie mniej warto jednak zboczyć z drogi, aby poczuć klimat alaskańskiego miasteczka (oraz jego benzynowy zapach). Odniosłem wrażenie, że każdy mieszkaniec ma tutaj przynajmniej jeden samochód i motorówkę - wszystko zaparkowane pod wspomnianym wyżej wieżowcem.
Ostatnią atrakcją tego etapu samochodowej wycieczki były bieługi - ssaki z rodziny wielorybów. Wraz z przypływem zwierzęta te pojawiają się w wodach Turnagain Arm. Płyną w pogoni za łososiem, ale same też muszą uważać by nie stać się obiadem dla grasujących w okolicy orek. Najlepsze miejsce, aby zaobserwować te zwierzaki to Beluga Point na 110 mili autostrady Seward Highway. Podziwiając stada tych morskich ssaków dotrwaliśmy do zachodu słońca, by zaraz potem zalec w ciepłych łóżkach. W końcu trzeba być dobrze wyspanym, aby starczyło energii na pozostałą część Alaski.
W połowie drogi zrobiliśmy sobie dłuższy postój. Aga zabrała nas do Wildlife Conservation Centre, które było czymś w rodzaju zoo ze wszystkimi najważniejszymi alaskańskimi zwierzakami. Mimo że nie było tak dziko jak w parku Denali, bardzo nam się spodobało to miejsce. W niemalże naturalnych warunkach mogliśmy z bliska zobaczyć między innymi niedźwiedzie grizzly, orły, caribou, bizony oraz bawoły (o ile tak na język polski można przetłumaczyć muskox). O każdym zwierzaku można było się dowiedzieć wiele bardzo interesujących faktów. Na przykład caribou (w Europie zwane reniferami) są jedynymi przedstawicielami jeleniowatych, u których samiec i samica posiadają rogi. Ponadto panowie na okres zimowy zrzucają swoje poroże, a panie dopiero po zimie. W konsekwencji oznacza to, że świąteczna historia o Rudolfie Czerwononosym trochę nie trzyma się kupy - albo że czegoś Rudolfinie nie wiemy.
Niedźwiedź grizzly
Orełek
Kwartet bizonów
Fajnie też było się dowiedzieć, że zwierzęta z tego centrum są niezastąpionymi aktorami. I tak na przykład łoś, stado caribou i banda kojotów występowały w jednym z moich ulubionych filmów tj. "Into to the Wild". Dowiedzieliśmy się również, że jeden z misiów wkrótce będzie występował u boku Johna Cusack'a w filmie, którego akcja toczy się nie gdzie indziej, jak tylko na Alasce. Może wkrótce i w tańcu z gwiazdami, jak skończą się już sławne nazwiska, będą występować dzikie zwierzęta.
Caribou przygotowuje sobie miejsce do wypoczynku
Przyszłe gwiazdy Hollywood
Muskox, a po naszemu wół piżmowy, tudzież piżmowół
Do Seward dotarliśmy pod wieczór, zatrzymując się jeszcze po drodze w Moose Pass na małą przekąskę. Naszym łupem padł łosioburger, który jest jednym z alaskańskich przysmaków. Po zaspokojeniu głodu nie pozostało nam nic innego jak znaleźć kamping i podładować akumulatory na kolejny dzień nowych wrażeń. Warto dodać, że namiot postawiliśmy nieopodal nabrzeża zatoki Resurection Bay (jedyne 10 dolarów kosztowała taka miejscówka) i gdy rano wystawiliśmy głowy ze śpiworów mogliśmy podziwiać górskie szczyty wyłaniające się z mglistych obłoków. Dodatkowo wszędzie było pełno królików, które nie wiadomo czemu kręciły się po okolicy.
Przygotowania do noclegu
Widok na zatokę z kempingu w Seward
Seward to niewielki port rybacki, którego główną atrakcją są rejsy w okolice lodowców oraz wycieczki kajakami po zatoce. Mieliśmy chrapkę na aby spróbować obu, wyszło jednak tak, że zrobiliśmy coś zupełnie innego - kto wie czy nawet nie lepszego. Mianowicie wybraliśmy się na pieszą wędrówką na pole lodowe. Nasz trekking rozpoczął się u stóp Exit Glacier. Od samego początku była to bardziej wspinaczka niż spacer - na 6 kilometrowym szlaku trzeba się było wspiąć 1,000 metrów.
Seward
Exit Glacier
Lodowiec z bliska
Zapowietrzyliśmy się już po kilkunastu minutach. Z czasem było już lepiej, zwłaszcza że wyłaniające się widoki lodowców dawały niesamowitego kopa energetycznego. Ponadto na zboczu gór wypatrzyliśmy 3 czarne niedźwiedzie (mama miś z 2 małymi miśkami) oraz 2 górskie kozice (sporu czasu nam zajęło zidentyfikowanie, co to jest, tak dziwnie ten zwierz wyglądał) więc w pewnym momencie prawie się unosiliśmy nad ziemią. Najlepsze czekało jednak na końcu szlaku. Widoku pola lodowego nie zapomnę do końca życia. Krajobraz jak na innej planecie. Wszędzie śnieg, lodowce i górskie szczyty tonące w chmurach. Jeśli kiedyś będziecie w tej okolicy, koniecznie wybierzcie się na Harding Icefield Trail.
Misiu na zboczu górskim
Harding Icefield
Widok jak z innej planety
Chwila relaksu na kawałku lodowca
Następnego dnia wybraliśmy się w okolice Whittier, miasteczka leżącego w połowie drogi pomiędzy Seward i Anchorage. Zanim tam jednak dojechaliśmy, kilka kilometrów od celu, zatrzymaliśmy się przy górskim strumyku, w którym aż roiło się od łososi. Tyle ich było, że można by je łapać gołymi rękoma. Inna sprawa, że było też sporo rybich zgonów - ryby te podczas swojej wędrówki docierają w te okolice po czym składają ikrę i umierają.
Strumyk pełen łososi
Wracając jednak do Whittier, to wbrew pozorom bardzo interesująca osada. Pozory są takie, że jest to niewielka rybacka mieścina licząca jedynie 180 ludzi. Miasteczko staje się ciekawsze (ale tylko trochę ciekawsze), gdy mu się lepiej przyjrzeć. A więc te 180 ludzi w większości mieszka w jednym wieżowcu (jedyny wysoki budynek w miasteczku). Do Whittier można dostać się jedynie przez tunel (opłata za przejazd w 2 strony to $12), który ze względu na oszczędność używany jest przez samochody i pociągi. Przez około 4 kilometry jedzie się więc po torach. Interesująca jest również historia miasteczka, w którym w czasie II Wojny Światowej stacjonowały wojska amerykańskie. Czasy prosperity jednak minęły i obecnie raczej niewiele się tu dzieje. Nie mniej warto jednak zboczyć z drogi, aby poczuć klimat alaskańskiego miasteczka (oraz jego benzynowy zapach). Odniosłem wrażenie, że każdy mieszkaniec ma tutaj przynajmniej jeden samochód i motorówkę - wszystko zaparkowane pod wspomnianym wyżej wieżowcem.
Ostatnią atrakcją tego etapu samochodowej wycieczki były bieługi - ssaki z rodziny wielorybów. Wraz z przypływem zwierzęta te pojawiają się w wodach Turnagain Arm. Płyną w pogoni za łososiem, ale same też muszą uważać by nie stać się obiadem dla grasujących w okolicy orek. Najlepsze miejsce, aby zaobserwować te zwierzaki to Beluga Point na 110 mili autostrady Seward Highway. Podziwiając stada tych morskich ssaków dotrwaliśmy do zachodu słońca, by zaraz potem zalec w ciepłych łóżkach. W końcu trzeba być dobrze wyspanym, aby starczyło energii na pozostałą część Alaski.
Nie tak łatwo uchwycić bieługi w kadrze
(autor: Daniel Leśniewski)
Bieługi widzę równie łatwo się fotografuje jak wieloryby ;) Bardzo fotogeniczne zwierzaki, haha :) Widoczki są niesamowite. Twardzi jesteście z tym namiotem, no ale różnica w cenie noclegu jest powalająca. O Kanadzie już nawet nie wspomnę :) Czekam na relację z okolic, w których byliśmy, ciekawa jestem jak to waszymi oczami będzie wyglądać :)
OdpowiedzUsuń