Ostatnim punktem na mapie Alaski, który chcieliśmy zobaczyć (tak naprawdę, chcieliśmy zobaczyć o wiele więcej, ale 2 tygodnie to jednocześnie i dużo i o wiele za mało żeby odwiedzić wszystko to, co by się chciało), był port Valdez i jego okolice. Trasa z Anchorage wynosi aż 500 kilometrów, jednak niemal od przekroczenia granic miasta cała uwaga skupia się na mijanych widokach. Rozległe pasma górskie, wyschnięte koryta rzek czy żółto-czerwone liście drzew (w ogóle złota polska jesień jest niczym w porównaniu do nasyconych barw jesiennych na Alasce - żółć i czerwień aż biją po oczach), to wszystko tworzy niesamowity krajobraz, który nawet na zdjęciach daleki jest od rzeczywistości. Inna sprawa, że przy takich okolicznościach przyrody podróż znacznie się wydłuża. Trzeba przecież nacieszyć oko i uwiecznić widok na fotkach.
Naszym celem było Valdez, aczkolwiek pod wpływem widoku ośnieżonych szczytów w parku Wrangell and Saint Ellias postanowiliśmy zmienić trochę plany i zjechaliśmy z zaplanowanej drogi, aby przyjrzeć się bliżej tej okolicy. Park Narodowy Wrangell jest największym parkiem na kontynencie północnoamerykańskim. Mało tego powierzchnią przewyższa obszar Szwajcarii. Warto też dodać, że 9 z 15 najwyższych gór Ameryki Północnej znajduje się właśnie tutaj. Sami widzicie, że nie sposób było się oprzeć takim argumentom.
Samochodem na teren Wrangell and St. Ellias National Park można dostać się dwiema nieasfaltowymi drogami. My wybraliśmy wyboistą trasę do McCarthy, która wiedzie 60 mil w głąb parku - nasz biały dodge niezbyt wyglądał po tej off-roadowej przygodzie. Ze względu na zapadający zmrok udało nam się przejechać jedynie 20 mil, co zajęło nam chyba z godzinę, po czym zdecydowaliśmy się poszukać miejsca na nocleg. Nieopodal znajdował się zabytkowy most rozpościerający się prawie 100 metrów nad rzeką. Pod mostem natomiast usytuowana była niewielka skarpa, która była wręcz wymarzoną miejscówką na sen pod gołą chmurką. Z dala od ludzi i cywilizacji, ponownie mogliśmy poczuć klimat alaskańskiej dziczy.
Szkoda tylko, że żadnych zwierzaków nie spotkaliśmy.
Do Valdez dotarliśmy następnego dnia około południa. Śpieszyliśmy się by zdążyć na rejs statkiem po zatoce Prince William Sound. Niestety ze względu na pogodę kapitan postanowił zostćł w porcie, a my musieliśmy obejść się smakiem. Zdecydowaliśmy się jednak zaryzykować i poczekać jeden dzień na lepszą pogodę. Czas w Valdez, mimo deszczu, spędziliśmy jednak bardzo pozytywnie. Najpierw odwiedziliśmy okolice lodowca Valdez, a następnie udaliśmy się na drugą stronę zatoki, gdzie przez kilka godzin podglądaliśmy zwierzaki. Było tego naprawdę sporo. Lwy morskie, foki, wydry morskie, łososie, jastrzębie, a nawet orły i niedźwiedzie. Tyle zwierzyny razem w naturalnym środowisku do tej pory nigdy nie widzieliśmy. Cieszyliśmy się jak dzieci na placu zabaw.
Był to jednak przedsmak tego co nas dopiero czekało. Kolejny dzień powitał nas słońcem nieśmiało wyglądającym zza chmur. Oznaczało to dokładnie tyle, że płyniemy w wyczekiwany rejs. Na początku wycieczki powitali nas starzy znajomi czyli lwy morskie, orły i wydry. Szczególnie zachowanie tych drugich nas urzekło. Powinniśmy się od nich uczyć jak czilować. Potem było jeszcze lepiej, bo na horyzoncie pojawiły się orki. Byliśmy w siódmym niebie, bo te walenie były dokoła nas. Spokojnie więc mogliśmy się nacieszyć ich widokiem.
Po niewielkim lunchu i ciepłej herbacie, rozpoczęło się wyczekiwanie na danie główne tego dnia. A był nim lodowiec Columbia. Już kilka kilometrów od celu naszej wycieczki na powierzchni wody pojawiły się liczne góry lodowe. Były praktycznie wszędzie, więc kapitan musiał się nieźle nagimnastykować, aby nas bezpiecznie dowieźć. Następnie na horyzoncie zaczął wyrastać lodowiec. Już z daleka było widać ogrom niebieskiej ściany lodu (lodowiec sam z siebie jest bezbarwny, ze światła padającego na bryłę lodową absorbowane są wszystkie kolory oprócz właśnie niebieskiego, dzięki czemu lód ma tak wyjątkową barwę).
Widok gór lodowych i lodowca był fantastyczny. Jednak chwila, w której lodowiec się ocielił (dla niewtajemniczonych jest to moment, kiedy góra lodowa odrywa się od jęzora lodowca i wpada do wody), totalnie nas rozbroiła. Można powiedzieć, że sami się ocieliliśmy. Samo wspomnienie huku wywołanego spadającym lodem wywołuje u nas dreszcze. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję popłynąć w taki rejs, to nawet się nie zastanawiajcie i wskakujcie na pokład. Wycieczka w 100% jest warta swojej ceny (7h rejs kosztował $125, w tym mała przekąska oraz herbata i lemoniada w cenie).
W drodze powrotnej do Anchorage, załapaliśmy się jeszcze na dodatkowy zwierzęcy show. Sporo już zwierzaków widzieliśmy, ale tego przecież nigdy nie za wiele. Trzeba było jedynie bardziej uważać, gdyż jechaliśmy już po zmierzchu. Na szczęście łosiom, jeżozwierzowi i sowie (chyba się jej coś popieprzyło, bo skubana siedziała na środku drogi) udało się uniknąć bliskiego spotkania z nami, dzięki czemu i my mogliśmy spokojnie wrócić do "domu".
Na koniec naszej alaskańskiej przygody wybraliśmy się jeszcze zobaczyć Anchorage. Miasto szału nie robi, zwłaszcza po 2 tygodniach kontaktu z naturą. Ma jednak specyficzny, lekko turystyczny klimat, dzięki któremu spędziliśmy całkiem miłe popołudnie. Niestety w końcu nadszedł moment by opuścić Alaskę, co przyszło nam z wielkim trudem. Niemniej jesteśmy bogatsi o niesamowite wspomnienia i wspaniałe doświadczenia, a ponadto cały czas czekają na nas kolejne miejsce, które również zapowiadają się niesamowicie. Następny przystanek Seattle
PS1. Spełniłem swoje wielkie marzenie, aby zobaczyć Alaske. Apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia, więc pewnie wkrótce zacznę planować kolejny wypad i niewykluczone, że jeszcze tu kiedyś wrócę.
PS2. Wielkie dzięki za wskazówki i podpowiedzi dotyczące Alaski dla Magdy i Tomka z bloga Not Born In USA oraz Magdy i Marcina z bloga Lucky Trip. Sporo z nich było naprawdę przydatnych. Przy okazji gorąco zachęcam do czytania obu stron - bardzo wciągająca lektura.
PS3. Więcej zdjęć z pierszego etapu Podróży Marzeń możecie znaleźć TUTAJ.
Rzeka Matanuska
Pasmo gór Alaska
Góry Świętego Eliasza
Naszym celem było Valdez, aczkolwiek pod wpływem widoku ośnieżonych szczytów w parku Wrangell and Saint Ellias postanowiliśmy zmienić trochę plany i zjechaliśmy z zaplanowanej drogi, aby przyjrzeć się bliżej tej okolicy. Park Narodowy Wrangell jest największym parkiem na kontynencie północnoamerykańskim. Mało tego powierzchnią przewyższa obszar Szwajcarii. Warto też dodać, że 9 z 15 najwyższych gór Ameryki Północnej znajduje się właśnie tutaj. Sami widzicie, że nie sposób było się oprzeć takim argumentom.
Mała przekąska z górą Świętego Eliasza (5489m n.p.m.) w tle
Góra jeszcze raz
Samochodem na teren Wrangell and St. Ellias National Park można dostać się dwiema nieasfaltowymi drogami. My wybraliśmy wyboistą trasę do McCarthy, która wiedzie 60 mil w głąb parku - nasz biały dodge niezbyt wyglądał po tej off-roadowej przygodzie. Ze względu na zapadający zmrok udało nam się przejechać jedynie 20 mil, co zajęło nam chyba z godzinę, po czym zdecydowaliśmy się poszukać miejsca na nocleg. Nieopodal znajdował się zabytkowy most rozpościerający się prawie 100 metrów nad rzeką. Pod mostem natomiast usytuowana była niewielka skarpa, która była wręcz wymarzoną miejscówką na sen pod gołą chmurką. Z dala od ludzi i cywilizacji, ponownie mogliśmy poczuć klimat alaskańskiej dziczy.
Szkoda tylko, że żadnych zwierzaków nie spotkaliśmy.
Most Kuskulana z 1910 roku
Ta pomarańczowa kropka w środku kadru to nasz namiot - około 10m od skarpy
Szefowa kuchni w akcji
Do Valdez dotarliśmy następnego dnia około południa. Śpieszyliśmy się by zdążyć na rejs statkiem po zatoce Prince William Sound. Niestety ze względu na pogodę kapitan postanowił zostćł w porcie, a my musieliśmy obejść się smakiem. Zdecydowaliśmy się jednak zaryzykować i poczekać jeden dzień na lepszą pogodę. Czas w Valdez, mimo deszczu, spędziliśmy jednak bardzo pozytywnie. Najpierw odwiedziliśmy okolice lodowca Valdez, a następnie udaliśmy się na drugą stronę zatoki, gdzie przez kilka godzin podglądaliśmy zwierzaki. Było tego naprawdę sporo. Lwy morskie, foki, wydry morskie, łososie, jastrzębie, a nawet orły i niedźwiedzie. Tyle zwierzyny razem w naturalnym środowisku do tej pory nigdy nie widzieliśmy. Cieszyliśmy się jak dzieci na placu zabaw.
Valdez schowane za chmurami
Nocleg w drewnianym domku
Lodowiec Valdez, a raczej to co z niego pozostało
Lew morski zajadający się łososiem i próbujący opędzić od natrętnych mew
Był to jednak przedsmak tego co nas dopiero czekało. Kolejny dzień powitał nas słońcem nieśmiało wyglądającym zza chmur. Oznaczało to dokładnie tyle, że płyniemy w wyczekiwany rejs. Na początku wycieczki powitali nas starzy znajomi czyli lwy morskie, orły i wydry. Szczególnie zachowanie tych drugich nas urzekło. Powinniśmy się od nich uczyć jak czilować. Potem było jeszcze lepiej, bo na horyzoncie pojawiły się orki. Byliśmy w siódmym niebie, bo te walenie były dokoła nas. Spokojnie więc mogliśmy się nacieszyć ich widokiem.
Orzeł, dumny jak zawsze
Relaksujące się wydry
Lwy morskie podczas sjesty
Skaczące orki
Po niewielkim lunchu i ciepłej herbacie, rozpoczęło się wyczekiwanie na danie główne tego dnia. A był nim lodowiec Columbia. Już kilka kilometrów od celu naszej wycieczki na powierzchni wody pojawiły się liczne góry lodowe. Były praktycznie wszędzie, więc kapitan musiał się nieźle nagimnastykować, aby nas bezpiecznie dowieźć. Następnie na horyzoncie zaczął wyrastać lodowiec. Już z daleka było widać ogrom niebieskiej ściany lodu (lodowiec sam z siebie jest bezbarwny, ze światła padającego na bryłę lodową absorbowane są wszystkie kolory oprócz właśnie niebieskiego, dzięki czemu lód ma tak wyjątkową barwę).
Z lodowcem Columbia w tle
Niebieskawa góra lowa
Widok gór lodowych i lodowca był fantastyczny. Jednak chwila, w której lodowiec się ocielił (dla niewtajemniczonych jest to moment, kiedy góra lodowa odrywa się od jęzora lodowca i wpada do wody), totalnie nas rozbroiła. Można powiedzieć, że sami się ocieliliśmy. Samo wspomnienie huku wywołanego spadającym lodem wywołuje u nas dreszcze. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Jeśli kiedykolwiek będziecie mieli okazję popłynąć w taki rejs, to nawet się nie zastanawiajcie i wskakujcie na pokład. Wycieczka w 100% jest warta swojej ceny (7h rejs kosztował $125, w tym mała przekąska oraz herbata i lemoniada w cenie).
Cielący się lodowiec
Odrywająca się od lodowca góra lodowa
Kawałek lodowca na szczęście
W drodze powrotnej do Anchorage, załapaliśmy się jeszcze na dodatkowy zwierzęcy show. Sporo już zwierzaków widzieliśmy, ale tego przecież nigdy nie za wiele. Trzeba było jedynie bardziej uważać, gdyż jechaliśmy już po zmierzchu. Na szczęście łosiom, jeżozwierzowi i sowie (chyba się jej coś popieprzyło, bo skubana siedziała na środku drogi) udało się uniknąć bliskiego spotkania z nami, dzięki czemu i my mogliśmy spokojnie wrócić do "domu".
Na koniec naszej alaskańskiej przygody wybraliśmy się jeszcze zobaczyć Anchorage. Miasto szału nie robi, zwłaszcza po 2 tygodniach kontaktu z naturą. Ma jednak specyficzny, lekko turystyczny klimat, dzięki któremu spędziliśmy całkiem miłe popołudnie. Niestety w końcu nadszedł moment by opuścić Alaskę, co przyszło nam z wielkim trudem. Niemniej jesteśmy bogatsi o niesamowite wspomnienia i wspaniałe doświadczenia, a ponadto cały czas czekają na nas kolejne miejsce, które również zapowiadają się niesamowicie. Następny przystanek Seattle
PS1. Spełniłem swoje wielkie marzenie, aby zobaczyć Alaske. Apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia, więc pewnie wkrótce zacznę planować kolejny wypad i niewykluczone, że jeszcze tu kiedyś wrócę.
PS2. Wielkie dzięki za wskazówki i podpowiedzi dotyczące Alaski dla Magdy i Tomka z bloga Not Born In USA oraz Magdy i Marcina z bloga Lucky Trip. Sporo z nich było naprawdę przydatnych. Przy okazji gorąco zachęcam do czytania obu stron - bardzo wciągająca lektura.
PS3. Więcej zdjęć z pierszego etapu Podróży Marzeń możecie znaleźć TUTAJ.
(autor: Daniel Leśniewski)
Czołem. Czy już mówiłem, że Wam zazdroszczę? To się powtórzę ;-) No to na Alaskę to się następnym razem możemy wybrać razem bo ja także MUSZĘ tam wrócić!! (cel do zrealizowania przed śmiercią ;) . Poza tym zapomniałem wcześniej nadmienić - bdb zdjęcia robicie, naprawdę miodnie się ogląda. Pomyślności w dalszej drodze!
OdpowiedzUsuńCieszymy się, że mogliśmy choć trochę pomóc i dzięki Wam raz jeszcze przenieść się na Alaskę. Z Waszej historii wyciągnęłam dla siebie jedną naukę, Alaska ładniej wygląda jesienią, chociaż pewnie latem za względu na dłuuugi dzień można było więcej czasu co dzień poświęcić na zwiedzanie...
OdpowiedzUsuńNawet nie wiecie jak wam zazdroscimy. Czytamy wszystko od dechy do dechy :) Wspanialych kolejnych przygod i czekamy na nast wpisy
OdpowiedzUsuńPozdro! Czyżyk
Juz jakis Czyzyk Was pozdrowil,to musi to zrobic ten prawdziwy Czyzu;)
OdpowiedzUsuńCzyta sie to jednym tchem i az zal dupe sciska,ze nie ma mnie tam z Wami!!!
Mega przygode przezywacie;)
A mnie okradli na Ibizie ;P
Taka kuzwa sprawiedliwosc...;)
Pozdrawiam!
@Marcin - damy wam znac jak zaczniemy ponownie myslec nad tym tematem. przed smiercia na pewno zdazymy - a jak nie to bedziemy probowac oszukac przeznaczenie:)
OdpowiedzUsuń@Magda - Alaska jest przepiekna jesienia (i juz wiemy Gory Skaliste w Kanadzie rowniez). no ale nie mamy porownania wiec trzeba tam bedzie wrocic i latem i zima.
OdpowiedzUsuń@Czyzyk - dzieki ziomy. z tego co sie orientuje to lista miejsc w ktorych byliscie tez jest spora wiec nie ma czego zazdroscic. a kolejne wpisy juz wkrotce.
OdpowiedzUsuń@Czyzu - tylko teraz trzeba rozsadzic kto sie pod kogo podszywa:) a dolaczyc do nas mozesz w kazdej chwili tylko daj znac gdzie i kiedy.
OdpowiedzUsuńa co do ibizy to niezly przypal - zasnales gdzies na plazy czy jak? pamietaj co mowili w Misiu: ukradli tobie, to i ty ukradnij:)