Park Narodowy w Jasper jest sąsiadem bardziej znanego parku Banff. Niemniej do zaoferowania ma tyle samo atrakcji, a może nawet więcej niż starszy kolega z południa. Można tu znaleźć bowiem ośnieżone szczyty Gór Skalistych, przepiękne jeziora w kolorach turkusowo-lazurowo-szafirowo-szmaragdowych oraz zatrzęsienie różnego rodzaju zwierzaków (chociaż akurat w tym przypadku trzeba mieć trochę szczęścia, żeby w odpowiednim momencie być odpowiednim miejscu). Nam w ciągu 2 dni udało się całkiem sporo zobaczyć, a do tego w niemal cieplarnianych warunkach, bo na dworze było około 25 stopni. W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewaliśmy się takiej pogody, tym bardziej pod koniec września i do tego w górach. Bardzo fajna odmiana po deszczowym Vancouver.
Do parku Jasper wjechaliśmy od strony zachodniej, od razu wpadając na najwyższy szczyt kanadyjskich Gór Skalistych - Mount Robson (3954m n.p.m). Zjedliśmy śniadanie u stóp giganta i praktycznie z biegu ruszyliśmy na szlak Berg Lake wzdłuż rzeki o tej samej nazwie, czyli Robson River. Z 42-kilometrowej trasy my zrobiliśmy "tylko" 10, docierając do schowanego między górami jeziora polodowcowego Kinney Lake. Po raz pierwszy podczas podróży mogliśmy na własne oczy ujrzeć, że lazurowy kolor wody na pocztówkach z tych okolic nie jest dziełem photoshopa. Przyszła nawet się z nami przywitać pika (polska nazwa to chyba szczekuszka amerykańska - przynajmniej zgodnie z wikipedią), mały zwierzak, którego nigdy wcześniej nie spotkaliśmy na naszej drodze. Niestety, poza tym jednym przypadkiem, innych przedstawicieli kanadyjskiej fauny tutaj nie znaleźliśmy.
Kolejnym przystankiem było miasto Jasper, czyli główny ośrodek turystyczny (letni i zimowy) tego parku. Zatrzymaliśmy się tu właściwie tylko dlatego, że w pobliżu był czynny kemping (we wrześniu, czyli na koniec sezonu, w całym parku otwarte są jedynie 3 pola namiotowe). Jasper nas jednak pozytywnie zaskoczyło swym klimatem. Drewniane domy, klimatyczne sklepiki oraz sporo fajnych miejsc żeby zjeść, poza tym zadbane ulice ze sporą ilością zieleni, a do tego rewelacyjne położenie - w jaką stronę by się nie obrócić wszędzie widać góry.
Po krótkim spacerze ulicami Jasper zameldowaliśmy się na gigantycznym kempingu Whistler (nie mylić z miasteczkiem olimpijskim, które niestety ominęliśmy). Wyobraźcie sobie, że jest tutaj miejsca na 800 kamperów i namiotów. Cierpi na tym trochę prywatność, ale da się to przeboleć. Śmiesznie, bo gdy odnaleźliśmy nasze miejsce na namiot, okazało się, że jedna osoba się już tu zadomowiła. Niespodziewanym gościem okazał się młody francuz (przez nas ochrzczony francuzikiem), który z hamakiem i deskorolką podróżował sobie po Kanadzie. Podczas wspólnej rozmowy okazało się jednak, że francuzik nie jest jedynym gościem na polu namiotowym. Za krzakami bowiem urzędowały 3 młode jelenie. Nic sobie nie robiły z obecności ludzi dookoła i w najlepsze zajadały sobie w trawę.
Po śniadaniu przy wschodzie słońca ruszyliśmy w teren, aby zobaczyć okolicę. Żeby było śmiesznej po drodze zgarnęliśmy jeszcze znajomego francuza, który na poboczu próbował złapać okazję. Po autostopowej przygodzie na Alasce, tym razem role się odwróciły i to my mogliśmy komuś pomóc. Francuzikowi zresztą się chyba bardzo spodobało nasze towarzystwo, bo jeździł z nami przez prawie cały dzień. Wspólnie odwiedziliśmy między innymi Maligne Canyon (drugi raz byśmy tu raczej nie zajechali, bo miejsce nie wywarło na nas najmniejszego wrażenia), Maligne Lake (wybraliśmy się na spacer dookoła przepięknego jeziora, jednak po jakichś 4 kilometrach okazało się, że cała trasa liczy 43 kilometry, więc pokornie zawróciliśmy i niespiesznie udaliśmy się w stronę samochodu) oraz Medicine Lake (kolejne niesamowite jezioro, gdzie dodatkowo trafiliśmy na dwa łosie, zajadające się w najlepsze). Szczególnie po tej ostatniej atrakcji byliśmy uhahani jak mało kto.
Zanim opuściliśmy okolice Jasper odstawiliśmy jeszcze francuzika na stację, skąd miał się udać w podróż pociągiem do Toronto - mniej więcej 3 dni trwa taka impreza. Sami natomiast pojechaliśmy w stronę parku narodowego Banff. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze, aby zobaczyć Athabasca Falls. Wodospadu nie można w żaden sposób porównać do Niagary, ale i tak zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie.
Na nocleg zjechaliśmy na kemping Columbia Icefiled ($15.70 z toaletą ale bez prysznica). Noc była dosyć ciepła, jednak nad ranem zbudził nas niewielki deszcze. Był to zwiastun tego, co nas miało czekać później. Zebraliśmy sprzęt i pojechaliśmy do podnóża lodowca Athabasca. Po szybkim śniadaniu, gdy byliśmy już gotowi, aby wyruszyć na szlak, niebo nagle zaciągnęło się ciemnymi chmurami i zaczęło lać jak z cebra. Wiało przy tym też jak jasna cholera. Nas jednak tak łatwo nie można złamać (chociaż Aga wymiękła, a Wojtka chwilę trzeba było namawiać). Trasę do lodowca zrobiliśmy praktycznie biegiem. I choć zajęło nam to tylko jakieś 45 minut czuliśmy w kościach tą wycieczkę. Szybka herbata postawiła nas jednak na nogi i mogliśmy ruszać dalej. Tym razem na podbój Banff, ale o tym w kolejne relacji.
Do parku Jasper wjechaliśmy od strony zachodniej, od razu wpadając na najwyższy szczyt kanadyjskich Gór Skalistych - Mount Robson (3954m n.p.m). Zjedliśmy śniadanie u stóp giganta i praktycznie z biegu ruszyliśmy na szlak Berg Lake wzdłuż rzeki o tej samej nazwie, czyli Robson River. Z 42-kilometrowej trasy my zrobiliśmy "tylko" 10, docierając do schowanego między górami jeziora polodowcowego Kinney Lake. Po raz pierwszy podczas podróży mogliśmy na własne oczy ujrzeć, że lazurowy kolor wody na pocztówkach z tych okolic nie jest dziełem photoshopa. Przyszła nawet się z nami przywitać pika (polska nazwa to chyba szczekuszka amerykańska - przynajmniej zgodnie z wikipedią), mały zwierzak, którego nigdy wcześniej nie spotkaliśmy na naszej drodze. Niestety, poza tym jednym przypadkiem, innych przedstawicieli kanadyjskiej fauny tutaj nie znaleźliśmy.
Poranny posiłek z Mount Robson w tle
Turkusowa rzeka Mount Robson
Pika we własnej osobie
Kolejnym przystankiem było miasto Jasper, czyli główny ośrodek turystyczny (letni i zimowy) tego parku. Zatrzymaliśmy się tu właściwie tylko dlatego, że w pobliżu był czynny kemping (we wrześniu, czyli na koniec sezonu, w całym parku otwarte są jedynie 3 pola namiotowe). Jasper nas jednak pozytywnie zaskoczyło swym klimatem. Drewniane domy, klimatyczne sklepiki oraz sporo fajnych miejsc żeby zjeść, poza tym zadbane ulice ze sporą ilością zieleni, a do tego rewelacyjne położenie - w jaką stronę by się nie obrócić wszędzie widać góry.
Jasper
"The Raven Totem Pole" w Jasper
Po krótkim spacerze ulicami Jasper zameldowaliśmy się na gigantycznym kempingu Whistler (nie mylić z miasteczkiem olimpijskim, które niestety ominęliśmy). Wyobraźcie sobie, że jest tutaj miejsca na 800 kamperów i namiotów. Cierpi na tym trochę prywatność, ale da się to przeboleć. Śmiesznie, bo gdy odnaleźliśmy nasze miejsce na namiot, okazało się, że jedna osoba się już tu zadomowiła. Niespodziewanym gościem okazał się młody francuz (przez nas ochrzczony francuzikiem), który z hamakiem i deskorolką podróżował sobie po Kanadzie. Podczas wspólnej rozmowy okazało się jednak, że francuzik nie jest jedynym gościem na polu namiotowym. Za krzakami bowiem urzędowały 3 młode jelenie. Nic sobie nie robiły z obecności ludzi dookoła i w najlepsze zajadały sobie w trawę.
Niespodziewany gość na kempingu
Jeleniowate trio
Noc pod gwieździstym niebem
Zajarani ogniem
Po śniadaniu przy wschodzie słońca ruszyliśmy w teren, aby zobaczyć okolicę. Żeby było śmiesznej po drodze zgarnęliśmy jeszcze znajomego francuza, który na poboczu próbował złapać okazję. Po autostopowej przygodzie na Alasce, tym razem role się odwróciły i to my mogliśmy komuś pomóc. Francuzikowi zresztą się chyba bardzo spodobało nasze towarzystwo, bo jeździł z nami przez prawie cały dzień. Wspólnie odwiedziliśmy między innymi Maligne Canyon (drugi raz byśmy tu raczej nie zajechali, bo miejsce nie wywarło na nas najmniejszego wrażenia), Maligne Lake (wybraliśmy się na spacer dookoła przepięknego jeziora, jednak po jakichś 4 kilometrach okazało się, że cała trasa liczy 43 kilometry, więc pokornie zawróciliśmy i niespiesznie udaliśmy się w stronę samochodu) oraz Medicine Lake (kolejne niesamowite jezioro, gdzie dodatkowo trafiliśmy na dwa łosie, zajadające się w najlepsze). Szczególnie po tej ostatniej atrakcji byliśmy uhahani jak mało kto.
Maligne Lake
Medicine Lake
Z łosiami w tle
Pani łosiowa z małym łosiem
Zanim opuściliśmy okolice Jasper odstawiliśmy jeszcze francuzika na stację, skąd miał się udać w podróż pociągiem do Toronto - mniej więcej 3 dni trwa taka impreza. Sami natomiast pojechaliśmy w stronę parku narodowego Banff. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze, aby zobaczyć Athabasca Falls. Wodospadu nie można w żaden sposób porównać do Niagary, ale i tak zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie.
Athabasca Falls
Niewielki kanion utworzony przez rzekę Athabasca River
Na nocleg zjechaliśmy na kemping Columbia Icefiled ($15.70 z toaletą ale bez prysznica). Noc była dosyć ciepła, jednak nad ranem zbudził nas niewielki deszcze. Był to zwiastun tego, co nas miało czekać później. Zebraliśmy sprzęt i pojechaliśmy do podnóża lodowca Athabasca. Po szybkim śniadaniu, gdy byliśmy już gotowi, aby wyruszyć na szlak, niebo nagle zaciągnęło się ciemnymi chmurami i zaczęło lać jak z cebra. Wiało przy tym też jak jasna cholera. Nas jednak tak łatwo nie można złamać (chociaż Aga wymiękła, a Wojtka chwilę trzeba było namawiać). Trasę do lodowca zrobiliśmy praktycznie biegiem. I choć zajęło nam to tylko jakieś 45 minut czuliśmy w kościach tą wycieczkę. Szybka herbata postawiła nas jednak na nogi i mogliśmy ruszać dalej. Tym razem na podbój Banff, ale o tym w kolejne relacji.
Lodowiec Athabasca z daleka...
... i z bliska
Tymi busami można dostać się na lodowiec
Kolejny etap Gór Skalistych już wkrótce
(autor: Daniel Leśniewski)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz