Pozostając nadal w Arizonie, zamieniliśmy kanion w wersji Grand na mniej popularny Glen Canyon. Mimo że na miejsce dojechaliśmy około 22, bez problemów znaleźliśmy miejsce na kempingu Wahweap usytuowanym tuż na brzegiem jeziora Lake Powell (21 za nockę, to przyzwoita cena za bardzo dobre warunki sanitarne oraz wyborną lokalizację). Rano powitały nas super widoki oraz upragnione słońce. Od samego rana grzało jednak tak mocno, że nie szło wytrzymać w namiocie, więc wszyscy na nogach byliśmy już około 8 godziny (do tej pory tylko mi zdarzało wstawać się tak wcześnie). Mając przed sobą piękny, słoneczny dzień, tym razem postanowiliśmy go spędzić w trochę mniej intensywny sposób. Zamiast pokonywać kolejne kilometry na nogach, w pobliskiej przystani wynajęliśmy kajaki - w końcu rękom tez się od życia coś należy.
Jezioro Lake Powell, pierwotnie było tylko kanionem, który został utworzony przez rzekę Colorado. W 1966 roku ktoś postanowił postawić na rzece tamę (Glen Canyon Dam) w efekcie czego zostało utworzone sztuczne jezioro. Zapora ta jest zresztą jedną z największych tam w USA i z 220 metrami wysokości tylko nieznacznie ustępuje miejsca znanej chyba wszystkim tamie Hoovera (224 metry). Kończąc ten krótki wywód techniczny, można powiedzieć, że pływając w jeziorze Powell tak naprawdę kąpaliśmy się w wodach rzeki Colorado. A to już całkiem fajne doświadczenie.
Przez około 4 godziny, które spędziliśmy na kajakach, zawitaliśmy do wszystkich pobliskich zakamarków. Jezioro jest jednak tak duże, że pewnie i tydzień nie byłby wystarczający, aby poznać je całe. Nam w tym czasie udało się odwiedzić kilka mniejszych kanionów, w których momentami było tak wąsko, że używanie wioseł było praktycznie niemożliwe. Czasami zresztą wiosła wykorzystywane były też w inny sposób - wszystkie pary, które miały okazję pływać razem na kajaku powinny wiedzieć o czym mówię. Do przystani na szczęście wróciliśmy cało i w pozytywnych nastrojach. Taka chwila wytchnienia była nam bardzo potrzebna.
Następny dzień przewidziany na Glen Canyon spędziliśmy natomiast na poszukiwaniu sępów (tutaj zwanych kondorami) oraz kanionów szczelinowych (ang. slot canyon), czyli bardzo wąskich korytarzy skalnych (czasami tak wąskich, że nawet przeciskanie się jest niemożliwe). Niestety tych pierwszych nie udało nam się wypatrzyć mimo, że pojechaliśmy w na południową stronę Vermillion Cliffs, czyli miejsce, gdzie najczęściej te ptaki przebywają. Może następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia. Na otarcie łez pozostały nam widoki roztaczających się dookoła ogromnych klifów. Trochę przypominały mi one irlandzkie Mohery. Sam jednak nie wiem czemu, bo ani wody w pobliżu nie było, a i kolorowi czerwonemu daleko do zielonego.
Ze kanionami szczelinowymi poszło nam znacznie lepiej niż sępami, chociaż i tak musieliśmy się trochę na szukać. Początkowo planowaliśmy wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem po Antelope Canyon. I chociaż czas eksplorowania kanionu ograniczony był do 45 minut, byliśmy gotowi wydać prawie $40, aby zobaczyć to niesamowite miejsce. Okazało się jednak, o czym dowiedzieliśmy się od pani strażniczki, że podobnych miejsc jest w okolicy kilka, tylko że nie są one zaznaczone na mapach dla turystów. Wszystko po to, aby uniknąć tłumów, które niewątpliwie zmieniłyby klimat takich miejsc. Dla nas była to super wiadomość, zwłaszcza że lubimy pokonywać szlaki z dala od grup wycieczek, wsłuchując się w otaczającą przyrodę.
Na przykład na terenie Indian Navajo znajduje się atrakcja zwana The Waves. Dostęp do niej jest tak ograniczony, że dziennie na wejściówkę może uzyskać tylko 20 osób (10 poprzez loterię internetową oraz 10 przez losowanie na miejscu dzień przed wejściem do kanionu). Oczywiście są też tacy, którzy próbują dostać się tam bez pozwolenia, korzystając z o wiele dłuższej drogi. Jedyny problem jest taki, że nie ma żadnego oficjalnego szlaku, ani prostej drogi, które by tam prowadziły. A jeśli nawet spryciarze pozostawią po sobie ślady lub wskazówki, aby inni mogli z nich skorzystać, to i tak czujni strażnicy wszystko zatrą. Dzięki swej niedostępności, wydaje mi się, że The Waves są jeszcze bardziej wyjątkowe.
Nasz slot kanion nazywał się Paria Canyon, a prowadził do niego szlak Buckskin Gulch Trail. Żeby w ogóle rozpocząć spacer musieliśmy zjechać z głównej drogi i przez kilka kilometrów zrobiliśmy sobie mały off-road. Po takiej jeździe, kolorowi naszego samochodu bliżej było do czerwonego niż oryginalnego czarnego. Zanim ruszyliśmy na szlak, musieliśmy jeszcze uiścić opłatę za wejście na teren Indian Navajo. Wyglądało to tak, że odliczone $6 od osoby trzeba było wrzucić do specjalnej skrzynki - żadnych strażników, kas, kolejek.
Trasa poprzez wąski kanion, z piaskowymi skałami, przez które ledwo wpadały promienie społeczne, była rewelacyjna. W skalnych korytarzach moglibyśmy spędzić cały dzień albo i dłużej. Łatwo się tutaj poczuć jak dziecko na niekończącym się nigdy placu zabaw. Za każdym zakrętem czekała na nas nowa niespodzianka. Czasem musieliśmy się wspinać na stopnie wyrobione przez rwącą wodę albo z nich skakać, czasem również trzeba było mocno wciągać powietrze, aby pokonać kolejne zwężenie. Niesamowity klimat, który nam towarzyszył podczas przeciskania się poprzez liczne szczeliny towarzyszył nam jeszcze długo po wyjściu z kanionu.
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Na szczęście w naszym przypadku koniec jednej przygody oznacza początek drugiej. Wiedząc to o wiele łatwiej jest opuścić miejsca, które zapierają dech w piersiach. Wydawać by się mogło, że po wizytach w Canyonlands, Grand Canyonie oraz Glen Canyonie, żaden kolejny kanion nie będzie w stanie dorównać swoim poprzednikom. Nic jednak bardziej mylnego. Ale o tym dowiecie się dopiero w kolejnej relacji z naszej wizyty w Bryce Canyon.
Wewnątrz kanionu
Jezioro Lake Powell, pierwotnie było tylko kanionem, który został utworzony przez rzekę Colorado. W 1966 roku ktoś postanowił postawić na rzece tamę (Glen Canyon Dam) w efekcie czego zostało utworzone sztuczne jezioro. Zapora ta jest zresztą jedną z największych tam w USA i z 220 metrami wysokości tylko nieznacznie ustępuje miejsca znanej chyba wszystkim tamie Hoovera (224 metry). Kończąc ten krótki wywód techniczny, można powiedzieć, że pływając w jeziorze Powell tak naprawdę kąpaliśmy się w wodach rzeki Colorado. A to już całkiem fajne doświadczenie.
Tama Glen Canyon Dam na rzece Colorado
Horseshoe Bend, czyli zakręcone brzegi Colorado River
Przez około 4 godziny, które spędziliśmy na kajakach, zawitaliśmy do wszystkich pobliskich zakamarków. Jezioro jest jednak tak duże, że pewnie i tydzień nie byłby wystarczający, aby poznać je całe. Nam w tym czasie udało się odwiedzić kilka mniejszych kanionów, w których momentami było tak wąsko, że używanie wioseł było praktycznie niemożliwe. Czasami zresztą wiosła wykorzystywane były też w inny sposób - wszystkie pary, które miały okazję pływać razem na kajaku powinny wiedzieć o czym mówię. Do przystani na szczęście wróciliśmy cało i w pozytywnych nastrojach. Taka chwila wytchnienia była nam bardzo potrzebna.
Widok na Lake Powell z naszego pola namiotowego
Kanionowa sesja przy zachodzie słońca
Guliwerka i Calineczek
Następny dzień przewidziany na Glen Canyon spędziliśmy natomiast na poszukiwaniu sępów (tutaj zwanych kondorami) oraz kanionów szczelinowych (ang. slot canyon), czyli bardzo wąskich korytarzy skalnych (czasami tak wąskich, że nawet przeciskanie się jest niemożliwe). Niestety tych pierwszych nie udało nam się wypatrzyć mimo, że pojechaliśmy w na południową stronę Vermillion Cliffs, czyli miejsce, gdzie najczęściej te ptaki przebywają. Może następnym razem będziemy mieli więcej szczęścia. Na otarcie łez pozostały nam widoki roztaczających się dookoła ogromnych klifów. Trochę przypominały mi one irlandzkie Mohery. Sam jednak nie wiem czemu, bo ani wody w pobliżu nie było, a i kolorowi czerwonemu daleko do zielonego.
Wiara góry przenosi
Wypatrywanie sępów nie przyniosło pozytywnych rezultatów
Kaktusowy klomb
Ze kanionami szczelinowymi poszło nam znacznie lepiej niż sępami, chociaż i tak musieliśmy się trochę na szukać. Początkowo planowaliśmy wybrać się na wycieczkę z przewodnikiem po Antelope Canyon. I chociaż czas eksplorowania kanionu ograniczony był do 45 minut, byliśmy gotowi wydać prawie $40, aby zobaczyć to niesamowite miejsce. Okazało się jednak, o czym dowiedzieliśmy się od pani strażniczki, że podobnych miejsc jest w okolicy kilka, tylko że nie są one zaznaczone na mapach dla turystów. Wszystko po to, aby uniknąć tłumów, które niewątpliwie zmieniłyby klimat takich miejsc. Dla nas była to super wiadomość, zwłaszcza że lubimy pokonywać szlaki z dala od grup wycieczek, wsłuchując się w otaczającą przyrodę.
Harcerz jaki jest każdy widzi
Na mniej popularnych szlakach również można znaleźć wiele ciekawych atrakcji
Na przykład na terenie Indian Navajo znajduje się atrakcja zwana The Waves. Dostęp do niej jest tak ograniczony, że dziennie na wejściówkę może uzyskać tylko 20 osób (10 poprzez loterię internetową oraz 10 przez losowanie na miejscu dzień przed wejściem do kanionu). Oczywiście są też tacy, którzy próbują dostać się tam bez pozwolenia, korzystając z o wiele dłuższej drogi. Jedyny problem jest taki, że nie ma żadnego oficjalnego szlaku, ani prostej drogi, które by tam prowadziły. A jeśli nawet spryciarze pozostawią po sobie ślady lub wskazówki, aby inni mogli z nich skorzystać, to i tak czujni strażnicy wszystko zatrą. Dzięki swej niedostępności, wydaje mi się, że The Waves są jeszcze bardziej wyjątkowe.
Spektakularne The Waves (by fungagz.com)
Mniejsza, niepodkolorowana wersja The Waves
Nasz slot kanion nazywał się Paria Canyon, a prowadził do niego szlak Buckskin Gulch Trail. Żeby w ogóle rozpocząć spacer musieliśmy zjechać z głównej drogi i przez kilka kilometrów zrobiliśmy sobie mały off-road. Po takiej jeździe, kolorowi naszego samochodu bliżej było do czerwonego niż oryginalnego czarnego. Zanim ruszyliśmy na szlak, musieliśmy jeszcze uiścić opłatę za wejście na teren Indian Navajo. Wyglądało to tak, że odliczone $6 od osoby trzeba było wrzucić do specjalnej skrzynki - żadnych strażników, kas, kolejek.
Momentami było tak wąsko, że trzeba było mocno wciągać brzuch
Szczeliny jak w filmie 127 Hours
Trasa poprzez wąski kanion, z piaskowymi skałami, przez które ledwo wpadały promienie społeczne, była rewelacyjna. W skalnych korytarzach moglibyśmy spędzić cały dzień albo i dłużej. Łatwo się tutaj poczuć jak dziecko na niekończącym się nigdy placu zabaw. Za każdym zakrętem czekała na nas nowa niespodzianka. Czasem musieliśmy się wspinać na stopnie wyrobione przez rwącą wodę albo z nich skakać, czasem również trzeba było mocno wciągać powietrze, aby pokonać kolejne zwężenie. Niesamowity klimat, który nam towarzyszył podczas przeciskania się poprzez liczne szczeliny towarzyszył nam jeszcze długo po wyjściu z kanionu.
W poszukiwaniu wyjścia
Niestety wszystko co dobre kiedyś się kończy. Na szczęście w naszym przypadku koniec jednej przygody oznacza początek drugiej. Wiedząc to o wiele łatwiej jest opuścić miejsca, które zapierają dech w piersiach. Wydawać by się mogło, że po wizytach w Canyonlands, Grand Canyonie oraz Glen Canyonie, żaden kolejny kanion nie będzie w stanie dorównać swoim poprzednikom. Nic jednak bardziej mylnego. Ale o tym dowiecie się dopiero w kolejnej relacji z naszej wizyty w Bryce Canyon.
(autor: Daniel Leśniewski)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz