Przybicie piątki z Joshem Smithem tuż po tym jak zdobył triple double, gratulacje dla Georga Karla bezpośrednio po wygraniu 1000 meczu w NBA, czy w końcu niezwykłe spotkanie z Marcinem Gortatem. Tego wszystkiego doświadczyliśmy podczas tegorocznego sezonu NBA. Sezonu, który niestety się właśnie skończył. Dokładniej mówiąc zakończył się dla Toronto Raptors, a w konsekwencji tego i dla nas. Najprawdopodobniej nieprędko znów będziemy mieli okazję, aby móc wybrać się na jakikolwiek mecz najlepszej ligi koszykówki, dlatego jest dobra okazja, żeby krótko podsumować naszą przygodę z Raptorsami i NBA.
Przede wszystkim, razem z Wojtkiem spełniliśmy nasze wielkie marzenie, aby zobaczyć mecz NBA na żywo. Mało tego że je spełniliśmy, to w dodatku zrobiliśmy to 11 razy! Koszykówką interesujemy się chyba od zawsze. NBA Action oraz zarwane nocki, aby zobaczyć naszych ulubieńców z Shawnem Kempem, Alonzo 'ZO' Mourningiem i Shaquillem O'Nealem na czele, pamiętam od kiedy sięgnę pamięcią. Był również szał na karty z koszykarzami oraz wkrętka na grę komputerową (począwszy od NBA Live w 1996 roku, a skończywszy w zeszłym na NBA2K11). Sami widzicie, że obecność na meczu NBA była naszą ziemią obiecaną i kwestią czasu było, kiedy w końcu wylądujemy na jednej z hal. Przez 6 miesięcy widzieliśmy o wiele więcej meczy, niż moglibyśmy sobie kiedykolwiek wymarzyć. Prawda jest jednak taka, że nasz koszykarski apetyt został zaspokojony, ale tylko chwilowo.
Z jednej strony można psioczyć na bardzo słabą postawą zawodników Toronto (w lidze z 30 drużynami zajęli 3 miejsce........od końca, wyprzedzając jedynie Cavaliers i Timberwolves), jednak to właśnie dzięki temu, że byli tak beznadziejni, mogliśmy oglądać graczy NBA po kilka razy w miesiącu. Chodzi o to że, gdy zespół gra słabo klub obniża ceny biletów, aby jakoś przyciągnąć kibiców. A więc dla nas wszystko zaczęło się od spotkania Toronto przeciwko New York Knicks. Pod wieloma względami był to najbardziej emocjonujący mecz ze wszystkich - w końcu w większości przypadków ten pierwszy raz jest najlepszy. Doskonale pamiętam, jak tuż po zakupie biletów biegaliśmy zajarani nie mogąc uwierzyć w to co się działo. Zresztą w tej ekscytacji wpadłem prosto w słup. Później też było pięknie: widok Air Canada Centre, przedmeczowa rozgrzewka i prezentacja zawodników poprzedzona hymnami USA i Kanady, rewelacyjne zagrania zapierające dech w piersiach, różnorodne konkursy dla kibiców, halftime show z roztańczonymi cheerleaderkami, szalejąca publiczność i wygłupy Raptora - klubowej maskotki, pełna emocji końcówka 4 kwarty, nietrafiony buzzer beater i ostatecznie przegrany mecz. Emocje towarzyszyły nam jeszcze kilka dni po tym spotkaniu.
Późniejsze mecze również były ekscytujące, jednak był to już trochę inny rodzaj emocji. Dzięki biletom na Denver Nuggets i Atlanta Hawks mogłem sprawdzić prawdziwe umiejętności obu Smithów, JR i Josha, zawodników którymi regularnie grałem w NBA na playstation ze Szwedzikiem. Podczas noworocznej wizyty Bostonu miałem wrażenie, że oglądam mecz All-Star, bo jak inaczej nazwać można skład Celtics. Shaq, Kevin Garnett, Ray Allen, Paul Pierce, Rajon Rondo czy Nate Robinson, wszyscy ubrani na zielono, sprawiają że szczęka nie chce się podnieść z ziemi.
Następnie miasto odwiedziły wschodzące gwiazdy z Grizzlies (Rudy Gay i Mark Gasol) oraz Clippers (Eric Gordon i Blake Grifiin). Zagrania szczególnie tego ostatniego, aktualnego mistrza wsadów, przyprawiały zawrót głowy. Dunk w jego wykonaniu, podczas spotkania z Raptorsami, śmiało mogę uznać za najlepszy jaki widziałem na własne oczy. Później przyszła pora na starą gwardię profesorów z San Antonio Spurs (nota bene tegorocznych zwycięzców sezonu zasadniczego). Akcje Duncana, Parkera i Ginobiliego cechował niesamowity spokój i rozwaga. Momentami miało się wrażenie, że grają trochę od niechcenia. Najwidoczniej mistrzowskie doświadczenie pozwala im wygrywać minimalnym nakładem sił.
Końcówka lutego, to z kolei święto Kanadyjskiej koszykówki, gdyż do miasto zawitał Steve Nash i jego Phoenix Suns. My jednak całą uwagę skupiliśmy na Marcinie Gortacie. Zresztą chyba czuł naszą obecność, bo był tego dnia najlepszym zawodnikiem na boisku. Poza boiskiem zresztą też. Marcowy mecz przeciwko Indianie Pacers niczym szczególnym się nie wyróżnił, w przeciwieństwie do późniejszej wizyty Magic Orlando. Damar DeRozen i Leonardo co rusz zachwycali kibiców rewelacyjnymi akcjami w ataku, natomiast Reggie Evens, ulubieniec publiczności, pokazał jak powinno się walczyć o każdą piłkę nawet przeciwko niemałemu Dwightowi Howardowi.
Wisienką na torcie NBA był mecz zamykający sezon z Miami Heat. Na to spotkanie, jako wieloletni kibic Żarów, czekałem cały rok. Dwyane Wade, Chris Bosh, Mike Bibby i LeBron James (ponadto Udonis Haslem, Ilgauskas, Eddie House, Mike Miller i Mario Chalmers) to koszykarze, którzy sprawiają, że krew w żyłach zaczyna płynąć szybciej. Tego wieczoru krew nam zabuzowała jednak z innego powodu. Heat dwa dni wcześniej zapewnili sobie 2. miejsce w konferencji wschodniej, więc trener Erik Spoelstra, ku wielkiemu niezadowoleniu zebranych kibiców, postanowił posadzić fantastyczną Trójkę na ławce. Obeszliśmy się więc trochę smakiem.
Na szczęście show uratowała popisowa gra Eddiego Housa (35 punktów z czego 18 w pierwszej kwarcie!) oraz atrakcje przewidziane na ostatni mecz sezonu. Były więc szalone konkursy, w tym rzut z połowy za milion dolarów (niestety lekko chybiony), a także latające koszulki klubowe i różne inne gadżety rozdawane/rozrzucane przez Raptora z pomocą cheerleaderek. Na koniec, tuż po zakończeniu meczu, było też także pożegnanie z zawodnikami Raptors - obyło się jednak bez sentymentów. No prawie, bo naprawdę ciężko nam było opuścić halę tego wieczoru.
Tak w naprawdę wielkim skrócie wyglądała nasza Kanadyjska przygoda z NBA. 11 wyjątkowych meczy, które na zawsze pozostaną w naszej pamięci. Mamy nadzieję, że na kolejną okazję, aby obejrzeć najlepszych koszykarzy nie będziemy musieli czekać zbyt długo. Póki co przyjdzie nam zadowolić się bejsbolem (MLB), futbolem amerykańskim w kanadyjskiej wersji (CFL) oraz lacrossem. Kto wie, może któraś z tych typowo północnoamerykańskich dyscyplin wkręci nas na tyle, że zaczniemy się nią pasjonować podobnie jak basketem....Eee, to raczej nie możliwe.
Przede wszystkim, razem z Wojtkiem spełniliśmy nasze wielkie marzenie, aby zobaczyć mecz NBA na żywo. Mało tego że je spełniliśmy, to w dodatku zrobiliśmy to 11 razy! Koszykówką interesujemy się chyba od zawsze. NBA Action oraz zarwane nocki, aby zobaczyć naszych ulubieńców z Shawnem Kempem, Alonzo 'ZO' Mourningiem i Shaquillem O'Nealem na czele, pamiętam od kiedy sięgnę pamięcią. Był również szał na karty z koszykarzami oraz wkrętka na grę komputerową (począwszy od NBA Live w 1996 roku, a skończywszy w zeszłym na NBA2K11). Sami widzicie, że obecność na meczu NBA była naszą ziemią obiecaną i kwestią czasu było, kiedy w końcu wylądujemy na jednej z hal. Przez 6 miesięcy widzieliśmy o wiele więcej meczy, niż moglibyśmy sobie kiedykolwiek wymarzyć. Prawda jest jednak taka, że nasz koszykarski apetyt został zaspokojony, ale tylko chwilowo.
Z jednej strony można psioczyć na bardzo słabą postawą zawodników Toronto (w lidze z 30 drużynami zajęli 3 miejsce........od końca, wyprzedzając jedynie Cavaliers i Timberwolves), jednak to właśnie dzięki temu, że byli tak beznadziejni, mogliśmy oglądać graczy NBA po kilka razy w miesiącu. Chodzi o to że, gdy zespół gra słabo klub obniża ceny biletów, aby jakoś przyciągnąć kibiców. A więc dla nas wszystko zaczęło się od spotkania Toronto przeciwko New York Knicks. Pod wieloma względami był to najbardziej emocjonujący mecz ze wszystkich - w końcu w większości przypadków ten pierwszy raz jest najlepszy. Doskonale pamiętam, jak tuż po zakupie biletów biegaliśmy zajarani nie mogąc uwierzyć w to co się działo. Zresztą w tej ekscytacji wpadłem prosto w słup. Później też było pięknie: widok Air Canada Centre, przedmeczowa rozgrzewka i prezentacja zawodników poprzedzona hymnami USA i Kanady, rewelacyjne zagrania zapierające dech w piersiach, różnorodne konkursy dla kibiców, halftime show z roztańczonymi cheerleaderkami, szalejąca publiczność i wygłupy Raptora - klubowej maskotki, pełna emocji końcówka 4 kwarty, nietrafiony buzzer beater i ostatecznie przegrany mecz. Emocje towarzyszyły nam jeszcze kilka dni po tym spotkaniu.
Późniejsze mecze również były ekscytujące, jednak był to już trochę inny rodzaj emocji. Dzięki biletom na Denver Nuggets i Atlanta Hawks mogłem sprawdzić prawdziwe umiejętności obu Smithów, JR i Josha, zawodników którymi regularnie grałem w NBA na playstation ze Szwedzikiem. Podczas noworocznej wizyty Bostonu miałem wrażenie, że oglądam mecz All-Star, bo jak inaczej nazwać można skład Celtics. Shaq, Kevin Garnett, Ray Allen, Paul Pierce, Rajon Rondo czy Nate Robinson, wszyscy ubrani na zielono, sprawiają że szczęka nie chce się podnieść z ziemi.
Następnie miasto odwiedziły wschodzące gwiazdy z Grizzlies (Rudy Gay i Mark Gasol) oraz Clippers (Eric Gordon i Blake Grifiin). Zagrania szczególnie tego ostatniego, aktualnego mistrza wsadów, przyprawiały zawrót głowy. Dunk w jego wykonaniu, podczas spotkania z Raptorsami, śmiało mogę uznać za najlepszy jaki widziałem na własne oczy. Później przyszła pora na starą gwardię profesorów z San Antonio Spurs (nota bene tegorocznych zwycięzców sezonu zasadniczego). Akcje Duncana, Parkera i Ginobiliego cechował niesamowity spokój i rozwaga. Momentami miało się wrażenie, że grają trochę od niechcenia. Najwidoczniej mistrzowskie doświadczenie pozwala im wygrywać minimalnym nakładem sił.
Końcówka lutego, to z kolei święto Kanadyjskiej koszykówki, gdyż do miasto zawitał Steve Nash i jego Phoenix Suns. My jednak całą uwagę skupiliśmy na Marcinie Gortacie. Zresztą chyba czuł naszą obecność, bo był tego dnia najlepszym zawodnikiem na boisku. Poza boiskiem zresztą też. Marcowy mecz przeciwko Indianie Pacers niczym szczególnym się nie wyróżnił, w przeciwieństwie do późniejszej wizyty Magic Orlando. Damar DeRozen i Leonardo co rusz zachwycali kibiców rewelacyjnymi akcjami w ataku, natomiast Reggie Evens, ulubieniec publiczności, pokazał jak powinno się walczyć o każdą piłkę nawet przeciwko niemałemu Dwightowi Howardowi.
Wisienką na torcie NBA był mecz zamykający sezon z Miami Heat. Na to spotkanie, jako wieloletni kibic Żarów, czekałem cały rok. Dwyane Wade, Chris Bosh, Mike Bibby i LeBron James (ponadto Udonis Haslem, Ilgauskas, Eddie House, Mike Miller i Mario Chalmers) to koszykarze, którzy sprawiają, że krew w żyłach zaczyna płynąć szybciej. Tego wieczoru krew nam zabuzowała jednak z innego powodu. Heat dwa dni wcześniej zapewnili sobie 2. miejsce w konferencji wschodniej, więc trener Erik Spoelstra, ku wielkiemu niezadowoleniu zebranych kibiców, postanowił posadzić fantastyczną Trójkę na ławce. Obeszliśmy się więc trochę smakiem.
Na szczęście show uratowała popisowa gra Eddiego Housa (35 punktów z czego 18 w pierwszej kwarcie!) oraz atrakcje przewidziane na ostatni mecz sezonu. Były więc szalone konkursy, w tym rzut z połowy za milion dolarów (niestety lekko chybiony), a także latające koszulki klubowe i różne inne gadżety rozdawane/rozrzucane przez Raptora z pomocą cheerleaderek. Na koniec, tuż po zakończeniu meczu, było też także pożegnanie z zawodnikami Raptors - obyło się jednak bez sentymentów. No prawie, bo naprawdę ciężko nam było opuścić halę tego wieczoru.
Tak w naprawdę wielkim skrócie wyglądała nasza Kanadyjska przygoda z NBA. 11 wyjątkowych meczy, które na zawsze pozostaną w naszej pamięci. Mamy nadzieję, że na kolejną okazję, aby obejrzeć najlepszych koszykarzy nie będziemy musieli czekać zbyt długo. Póki co przyjdzie nam zadowolić się bejsbolem (MLB), futbolem amerykańskim w kanadyjskiej wersji (CFL) oraz lacrossem. Kto wie, może któraś z tych typowo północnoamerykańskich dyscyplin wkręci nas na tyle, że zaczniemy się nią pasjonować podobnie jak basketem....Eee, to raczej nie możliwe.
(autor: Daniel Leśniewski)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz